czwartek, 27 października 2016

W ryzach.

Bywam mocno zmęczony. Nie życiem, nie pracą, nie wysiłkiem jakimś szczególnym, który można by było dostrzec, zmierzyć i uznać, że to on właśnie jest winien wyczerpaniu. Jestem naprawdę mocno zmęczony robotą na cały etat- nieustannym kontrolowaniem samego siebie. Zwracaniem uwagi na to, co mówię, co robię, jak wyglądam, jak jestem odbierany. Oglądaniem wszystkiego pod mikroskopem i blokowaniem w sobie wszelkich naturalnych reakcji. Jestem zmęczony byciem człowiekiem z drewna, strzegącym uparcie swojej prywatności, kontrolującym uczucia i nie pozwalającym sobie na jakiekolwiek pokazanie własnej słabości. Czasami nawet odnoszę wrażenie, że ta kontrola jest jak drut kolczasty, albo ogrodzenie pod napięciem, a ja siedzę w środku zupełnie nieruchomo od tak długiego czasu, że ludzie już nawet nie zastanawiają się nad tym, co ze mną jest nie tak. Po prostu traktują ową nienormalność jako pewnik i idą dalej.

Męczy mnie to o tyle, że cała ta maskarada trwa od lat. Nikt z najbliższego otoczenia nie zna mnie do końca, nikt nie odkrył wszystkich kart do końca. Jedyna osoba, przed którą byłem w stanie się otworzyć i być sobą w maksymalnie możliwym dla mnie stopniu, wcale nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Dla mnie było już jednak mocno za późno, żeby w porę skontrolować ukazany obraz siebie samego i zagalopowałem się, wierząc, że otwartość jest kluczem, a ponad wszystko należy być sobą. Okazuje się jednak, że są to zwykłe frazesy, które w żadne sposób nie przystają do rzeczywistości, albo może po prostu nie mają zastosowania wobec kogoś, kto latami chował się w skorupie, a potem z dnia na dzień uznał, że może otworzyć się przed kimś tak zupełnie do końca. Nie wiem. W każdym razie- jakkolwiek szczęśliwy jestem z powodu tego, że stać mnie było na pokazanie własnych uczuć, zwłaszcza w momencie, w którym byłem przekonany, że tam w środku jestem zupełnie jałowy, to jednak mam wielką świadomość tego, że przegiąłem i nie tylko zburzyłem obraz siebie samego, ale też poniekąd sam do siebie straciłem szacunek.

W każdym razie, znalazłem się w sytuacji bardzo wymagającej dla mnie. Ani przesadne ukrywanie, ani pełna ekspozycja nie są dla mnie rozwiązaniem. Być może popadłem ze skrajności w skrajność. Wkurza mnie jednak szczerze to, że w tym ślepym zaułku nie umiem znaleźć równowagi. Czegoś, co z jednej strony nieco bardziej mnie uczłowieczy, a z drugiej wzmocni, nie budząc odrazy burzą emocji, które do tej pory nie miały właściwego ujścia. Co gorsza- chyba nawet nadal nie mają.

Jakiś czas temu radośnie bym podpiął to wszystko pod homo-etykietkę. I rzeczywiście, byłby to wzorzec, który poznałem przecież z dwóch stron. Przesadna egzaltacja uczuciowa- owa nadprogramowość, w której wszyscy mają świadomość, że skurwielom żyje się łatwiej, co nie przeszkadza im w pierwszym lepszym momencie odstawiać pokazowy monodram, oscylujący gdzieś w okolicy silnego zwichrowania emocjonalnego. Tyle tylko, że innym chyba to jakoś mija, albo to może tylko moje mgliste wspomnienie ze świata, który tak ochoczo śledziłem pod mikroskopem, przez pryzmat własnych dośiadczeń. 

U mnie wszystko to zostało. Dla jasności- wcale się nie żalę. Dziwi mnie tylko, że ktoś tak uparcie trzymający się w ryzach, umie jednocześnie tak pokazowo tracić kontrolę nad sobą, wkraczając tym samym do znanego już doskonale świata nakazów, zakazów, warunków, umów, limitów ilościowych i treściowych, konsekwencji i obietnic z zastrzeżeniem.

Zatem jestem zmęczony. Sobą. I może dlatego rzadziej ostatnio piszę. 

wtorek, 25 października 2016

Weź go nie kochaj.

Facet Twojego życia mówi Ci, że obrączkę by Ci założył, nawet ma jedną, sam ją zrobił, ale pewnie za duża będzie, bo palce masz za szczupłe, więc może chociaż na kciuku mógłbyś nosić. I co? Rura mięknie. Weź tu miej dystans do takiego. To już nawet tej obrączki wyciągać nie musi, nawet już by mógł zatrzymać się w bezruchu, nic nie mówić, nie robić, nie starać się nawet, tylko być. Zamknąć to wszystko w bańce mydlanej i pofrunąć prosto do nieba w beztroskiej lekkości. On już zrobił, co powiniem. Już był idealny. W jednym zdaniu dowiódł wszystkiego, zdobył cały kontynent, zasłużył na pomnik i miłość wieczną.

Obrączką? Nie. Chociaż też, poniekąd. Ale bardziej tym, co powiedział, o czym pomyślał, uczuciem, które popchnęło go do tego, by słowa dobrać właśnie w ten sposób.

Czym mężczyźni rozczulają? Prostotą. Tym, że ktoś pozornie emocjonalnie odległy, w całej swojej małomówności, w tej konkretnej jednoznaczności, w stabilności i sile charakteru, w pewnym rodzaju niewzruszenia, zdolny jest zrobić, powiedzieć lub pokazać coś, co w jednym momencie czyni go bliskim i doskonałym. Odwagą, otwartością i tym, że w tym silnym, nieco szorstkim ciele wciąż tkwi wrażliwy, mały chłopiec, który ufa ludziom, nie boi się marzyć i tęskni za słodkościami.

Milion słów. Tak zupełnie niepotrzebny, skoro jedno "kocham" wystarcza.

Zatem- za wczoraj!



niedziela, 23 października 2016

Zignoruj.

Umiejętnie zadany cios boli najmocniej. Jak jednak wiadomo, wszystkie chwyty są dozwolone, żeby osiągnąć upragniony cel. W życiu prywatnym, zawodowym, w miłości, przyjaźni, w każdej, nawet najmniejszej relacji toczymy niekończące się boje, w których może nawet czasami mamy rację, a częściej tylko wydaje nam się, że tak jest. Mocujemy się z każdym- o upatrzone miejsce parkingowe, o upragniony awans, o to kto pozmywa naczynia. W tej zawziętości nikt nie odpuszcza, są jednak mistrzowie, którzy doskonale wiedzą, jak złamać przeciwnika. Bowiem najgorsza rzecz, jaką można zrobić drugiemu człowiekowi, to zignorować go.

Nie ma nic bardziej brutalnego, niż pokazać komuś, że nie istnieje, nigdy nie istniał, nie miał znaczenia, nie zasługuje na to, by go dostrzec, wysłuchać, a tym bardziej zareagować na zajmowane przez niego stanowisko. To jak bez słowa dać mu do zrozumienia "Nie ma Cię. Możesz gryźć, kopać, krzyczeć, możesz zrobić wszystko, na co masz ochotę, albo nie robić nic- dla mnie nie istniejesz". To największa zniewaga i najsilniejszy cios w pysk, jaki można komuś wymierzyć. To jak pokazać mu, że tak naprawdę nic nie jest wart.

Oczywiście cel uświęca środki. W założeniu wysyłany jest zupełnie inny komunikat- "Nie interesujesz mnie. Nie jesteś dla mnie partnerem do rozmowy, nie stoimy na tym samym poziomie, nie angażuj mnie w to, co przeżywasz. Uspokój się, to może pogadamy". Wspaniała taktyka dla wrogów. Manewr, który wytrąca z ręki każdy argument, rozjusza, dezorientuje. Jednocześnie jest tak łatwy do wykonania- nie trzeba niczego wyjaśniać, tłumaczyć. Oszczędność czasu, energii i nerwów. To jak postawić dziecko do kąta i kazać mu zrewidować własne postępowanie. Lekcja wychowawcza.

Jest to też wielka broń przeciwko tym, których kochamy. Broń niekiedy stosowana rozmyślnie, a czasem zupełnie przypadkowo, jednak zawsze niosąca ze sobą wielkie straty, prowadząc do skażenia terenu, na którym jest stosowana, w większym stopniu niż najpodlejsze nawet przepychanki emocjonalne. Odłączyć od siebie kogoś, kto kocha, to jak odebrać mu możliwość oddychania, powód do życia, cel wszystkiego. To jak ten okrutny moment w łóżku, kiedy wszystko jest doskonale, a dwa otulone sobą ciała uzupełniają idealnie każde wgłębienie, każdą krzywiznę, nie pozostawiając pustej przestrzeni, a zaraz potem brutalnie oddzielają się od siebie pozostawiając pustkę, chłód i poczucie straty tak wielkiej, jakby część nas umarła. Niby kochanek jest na wyciągnięcie ręki, ale ból fizyczny odczuwalny jest zawsze, nawet gdyby rozłąka z nim miała trwać przez ułamek sekundy.

Bez względu na to czy napotkamy ciszę wchodząc do kuchni, czy nie doczekamy się odpowiedzi na ósmy, czy dwudziesty sms, zasada jest ta sama. To boli. Nie sam fakt ciszy, ale to, że ktoś, kto deklaruje miłość, zdolny jest do bycia niewzruszonym, do biernej obserwacji tego, jak przez palce przeciekają mu bezcenne chwile, które naprawdę można o wiele lepiej spożytkować. I jak w najmniejszym stopniu nawet nie interesuje go to, co dzieje się po drugiej stronie barykady.

Mądry człowiek zrozumie, że milczenie nic nie wnosi. Nie karze, nie uczy, nie zmienia. Rani tylko, a cisza potrafi dzielić ludzi bardziej niż największa nawet odległość.




czwartek, 20 października 2016

O dupie Maryni.

Siedzę u Wedla, sącząc czekoladę z pomarańczą i imbirem. Jest tak słodka, że aż gorzka, ale pomarańczowa cząstka pachnie wspaniale, a imbir przyjemnie piecze w język. Dobre to na jesień, całkiem zgrabnie to sobie wymyślili. Przyjemnie ciepłe, welwetowe i trochę dekadenckie, gdyby zamknąć oczy, doceniając tylko sam smak. Trochę kiepsko tu. Niby wciąż brązowawo, żeby kojarzyło się z tradycją, ale umówmy się- Wrocław to nie Warszawa, a Mongolia to nie dystyngowany Staroświecki Sklep, przy Szpitalnej, gdzie naprawdę jakoś tak bardziej eleganckie to wszystko. Tutaj niby nowocześnie, ale z korzeniami, w postaci drzewa genealogicznego Wedlów na ścianie. Jak się nie ma co się lubi... to się zerka w nieodłączny czerwony kajecik i notuje, co myśli niosą. A niosą coś zawsze, a że ja ciut bardziej analogowy w pisaniu, to i zamiast laptopa, srajpada, czy innej cholery- czerwony Moleskine (żeby było z klasą) i pióro wieczne z turkusowym atramentem. Litery spisuję bardzo wolno, trochę zły na siebie, że w genach nie mam dziadkowych zdolności kaligraficznych.

Zmęczony jestem. Nie Wrocławiem, czymś innym. O tym następnym razem. Dzisiaj nie chcę przeciążać obwodów. Jak ludzie to robią? Że nie myślą o niczym, nie planują, nie analizują, myślą o pierdołach? Szczerze? Jak?

Wysoka szklanka ze śmiesznym uszkiem (kiedyś pamiętałem nazwę fachową) jeszcze pełna w połowie. Pełna, czyli jednak nie mam tylu tych ciągot depresyjnych- inaczej byłaby pusta. Smak czekolady trochę muli, ale i jest w tym jakaś perwersyjna przyjemność. Powinienem darować sobie cukier, za dużo energii po nim, zupełnie jak u tych dzieci, diabelskiego pomiotu, który z nadmiaru energii kładzie się na środku sklepu i odmawia dalszej współpracy. Też bym odmówił. Chryste, jak chętnie bym odmówił! Ale bez scen może, ja bym wybrał śpiączkę kontrolowaną. Albo hibernację z wybudzeniem ustawionym gdzieś na maj najlepiej. Cukier odstaw Krzyś. Kawy nie pij. Nie za wiele przyjemności mi w życiu zostało, nawet od kupowania butów zacząłem.stronić. Jak tak dalej pójdzie, za luksus uznam sam fakt, że oddycham. Bo może lepiej by było żyć na samym wdechu. 

O czym to ja miałem? A tak. O niczym. Relaksacyjnie, o dupie Maryni. Tylko, czy homo umieją o dupie Maryni, czy tylko o dupie Marynia? Dobra, niech będzie ten Maryń, płci męskiej, orientacji homo lub biseksualnej. Teraz wokół dupy cały świat się kręci. Winię Kim Kardashian. Bo kto to widział, żeby faceci mieli teraz dwa bąble zamiast zadka? To odwłoki jakieś, to fizycznie nie możliwe. Tym orzechy można łupać, w korytarzu postawić, jako stolik pod telefon. Kiedyś takie były. Stoliki rzecz jasna, nie dupy. Wymiarowo idiotyczne, mieściły telefon na tarczę (u nowobogackich na przyciski), a pod spodem upychało się książki telefoniczne. Nie pasowały do niczego, jak teraz te dupy odstające. W wąskich spodniach (dupy, nie stoliki) to prawie obsceniczne, nie jestem fanem. Wolę zwykły zadek. Normalny. Seksowny. Czasem poddany grawitacji, może nie tak bardzo, jak mój własny, bo tutaj wszystko za mocno w dół ciągnie, ale już zadek mojego lubego... Marzenie. Za zadkami nigdy nie byłem, w zasadzie facet zaczynał się dla mnie od pasa w górę, z małą utratą koncentracji w okolicach nóg, ale u mojego mężczyzny, owe cztery litery... Damn, ja się uaktywniam na samo wspomnienie. I dużo fajniejsze to, niż te wyćwiczone bułeczki, które wyglądają jak doczepione poxipolem, i usztywnione jakimś biustonoszem. Z pewnością wyćwiczone specjalnym zestawem ćwiczeń, pod okiem prywatnego trenera, ubranego w jakiś niebotycznie drogi spandex. Dziwna moda na te tyłki. Stary jestem. Nie nadążam za dupami, brodami i muchami upinanymi na każdą okazję. W starości nie ma jednak nic zabawnego. Mniej się rozumie.

Czekolada dopita. Myślenie o dupie jakoś ani mnie nie wyzwala, ani nie odrywa od innych spraw. Multitasking intelektualny. Mogę myśleć o bzdurach, a przeżywać swoje. Nie blokuje to, nie przeszkadza, nie spowalnia nawet. To przez cukier? Może powinienem następnym razem gdzieś przysiąść, gdzie podają coś upiornie zdrowego, podejrzanie zielonego i najpewniej bezglutenowego. Wyciągnąć czerwony notesik i znowu zacząć skupiać na sobie podejrzliwe spojrzenia.

Tak. Jestem chory. Tak. Obserwuję. Ale o czym myślę, co czuję, czego pragnę i czego się boję, wiem tylko ja. Niech więc mnie mają za ciotkę-poetkę, tetryka, schizofrenika lub przynajmniej kogoś z zaburzeniami. Może ja się tu zapodziałem z wycieczką podopiecznych domu dziennego pobytu? Albo socjalizuję się ze społeczeństwem, pozostawiony bez opieki przez siostrę oddziałową szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych, tak w ramach terapii? W piździe to mam. Jestem tylko facetem z notesem i piórem, który stanowczo za dużo ma w głowie.
Dobra. Pora ruszyć dalej. Związek emerytowanego nauczyciela ze stolika obok zaczyna szeptać w niespecjalnie zawoalowanej formie zerkając na mnie raz za razem. Chiquitita, pora przyoblec twoje wątłe ciałko w przyciasnawą kurteczkę i założyć na rączkę torebunię. Zbieraj się lalka. Nic tu po tobie. Przebieraj chudymi nóżkami w atramentowych buciczkach.

Up, up & away!


piątek, 30 września 2016

Chiquitita, co jest nie tak?

W zasadzie to nadal ja. Nic się nie zmieniło, nic nie ruszyło, może poza tym, że teraz już mniej przede mną lat, tych z trójką na początku. Może trochę przygasłem przez to, że rzeczywiście zacząłem brzmieć, jakbym za dużo się naczytał "Charakterów", których, żeby było śmieszniej, w życiu nawet w rękach nie trzymałem. A może to kwestia tego, że po trzech latach od zmiany miejsca zatrudnienia, świetnie widzę, że z jednego domu wariatów, trafiłem do następnego. W każdym razie, nadal jestem, a patrząc z daleka, można uznać, że to wciąż ten sam facet, któremu łzy stawały w oczach, kiedy słyszał pierwsze takty "Dancing Queen".

Jest we mnie jednak wielka dziura, taka, jakby mnie ktoś przestrzelił na wylot. Rana, której nijak nie umiem załatać, bo w środku brakuje zbyt wielu elementów. I to chyba najbardziej jest irytujące, bo doskonale wiem, co zostało mi odebrane. Stoję więc, tak absurdalnie nieporadnie, przed chwilą jeszcze kompletny, poskładany, funkcjonujący bez zarzutu, a teraz wybrakowany, zdezorientowany i zmuszony do tego, żeby iść dalej tak, jak gdyby nic się nie stało. Jakbym był niekompletny od początku, jakby tej brakującej części mnie nigdy nie było, bo nawet jeśli kiedyś mnie uzupełni, to i tak mam o tym nie myśleć, nie czekać na to, tylko żyć dalej. Jakby to wszystko wcale się nie wydarzyło.

Łatwo jest iść przez życie, nie wiedząc, czego w nim brakuje. Koszmarnie trudno jest jednak stracić coś, co na jeden krótki moment dowiodło, że może być lepiej. Że jest coś więcej, że istnieje jeszcze jakiś jeden element, który dopełnia, tworzy inną, lepszą wersję. Że w zasadzie nagle pojawia się odpowiedź, na pytanie, którego nigdy się nie wypowiedziało. Trudno to wszystko oddać, nawet jeśli tylko na moment. Zwyczajnie boli.

Nic mi nie jest. 

Tylko czas uleczy Cię z ran.

 

wtorek, 30 sierpnia 2016

W dzień taki, jak ten.

W powietrzu unosił się orzechowy zapach liści spalonych słonecznymi promieniami. Słońce świeciło wciąż ostro, błękitne niebo zdawało się mówić, że to wciąż lato, chociaż poranki zwiastowały już nadchodzącą jesień. Mimo wszystko, był to ciepły dzień, zupełnie jakby aura postanowiła stworzyć odpowiednią oprawę dla czegoś, co miało być czymś szczególnym, wyczekanym, prawie- idealnym. Zupełnie jakby ktoś nadprzyrodzoną mocą postanowił, że tego dnia nic nie jest w stanie stanąć na drodze, że po raz pierwszy wszystko po prostu się stanie, bez żadnej rysy, bez żadnego "ale". Tego dnia byłem szczęśliwy. Tego dnia byłem przerażony.

Wiele razy kreśliłem w głowie scenariusze, odtwarzałem role, planowałem każde słowo, każdy gest. Bardzo chciałem mieć wszystko odpowiednio opracowane, jakby to były przygotowania do służbowej prezentacji. Punkt po punkcie, żadnych nieprzewidzianych sytuacji, żadnych niespodzianek, plan awaryjny na każdą ewentualność. Postanowiłem poukładać swoje nieposkładanie i dodać tym sobie pewności, której wciąż mi przecież brakowało. Perfekcyjny plan nie obejmował tylko fiszek, ukrytych w rękawie- chociaż nie powiem, przeszło mi to przez myśl.

W wystawowym oknie spojrzałem raz jeszcze na siebie. Krytycznie, jak zawsze. Za ciemno się ubrałem. Zbyt ponuro. Strząsnąłem niewidzialny pyłek z czarnych spodni, wygładziłem granatowy sweter z wielką literą W na torsie, chusteczką przetarłem czarne buty, usuwając z nich nieistniejącą warstewkę kurzu. Szara kurtka wciąż na mnie odstawała, zbyt szczupły na nią jestem. Żadnej z tych rzeczy nie założyłem już nigdy więcej. Może przyniosły mi szczęście? Każda leży szczelnie zapakowana, na dnie szafy, tak, żeby nie uleciała z niej magia, żeby wyglądała dokładnie tak, jak tamtego dnia. Żeby mi się z Nim kojarzyła. Moje relikwie. Niemi świadkowie tego, co w sercu zachowałem na zawsze.

Znasz to uczucie, kiedy w gardle rośnie gula? Kiedy bardzo chcesz nad sobą panować, ale wszystko w Tobie drży z podniecenia, ze strachu, z tej dziwnej ochoty, żeby jednocześnie nie nadeszło, żeby się działo i było już po wszystkim? Znasz ten moment, kiedy jesteś jak w akwarium i coś się dzieje, coś mówisz, kogoś słyszysz, ale nie dociera absolutnie nic do głowy, nie kontrolujesz niczego, nie pamiętasz nawet?

To oczywiste, że plan wziął w łeb. Żaden ze scenariuszy nie został użyty, ułożyło się inaczej, lepiej, coś ominęliśmy, coś poszło w innym kierunku.

To była długa podróż, bardzo wyboista, miejscami nużąca i niepewna. Byłem już jednak na miejscu. Pojawiła się tylko jedna myśl, kiedy Go zobaczyłem. Wiedziałem, że jestem w domu i byłem absolutnie pewien tego, że chcę spędzić resztę życia, czyniąc Go szczęśliwym.

W dzień taki, jak ten, w czasie i miejscu zupełnie innym niż dziś. 


niedziela, 31 lipca 2016

Przyznaję.

Oczywiście scenariusz jest dosyć prosty: moment, w którym kogoś się pozna, w magiczny sposób uleczy ze wszystkich problemów. Znikną codzienne zmartwienia, wieloletnie kompleksy, świat stanie się prosty i rzecz jasna zniknie samotność. Bycie z kimś jest jak magiczne panaceum, dlatego większość z nas poświęca cały swój czas i energię obsesyjnej myśli znalezienia kogoś. Z tego też powodu tylu mężczyzn po prostu nie potrafi żyć samotnie i spędza kolejne lata, trafiając z jednych ramion, w drugie, bez końca plącząc się w kompletnym uzależnieniu od ulotnego poczucia trwałości. 

Tworzenie związku faktycznie zmienia rzeczywistość, a raczej sposób jej postrzegania. Bo już niekoniecznie ja jestem najważniejszy, nie tylko moje sprawy się liczą. Z tym uleczaniem to już bywa różnie, bo żeby coś zmienić, trzeba popracować nad sobą, druga osoba może jedynie do tego motywować. A samotność? Czasami będąc z kimś, odczuwa się ją wyraźniej i bardziej dotkliwie, niż żyjąc w odosobnieniu. Zatem i tu nie ma reguły.

Dla związku otwartość jest trochę takim papierkiem lakmusowym. Ukrywam partnera przed światem, czy z dumą i szczerze przyznaję się do niego? Przedstawiam go rodzinie, przyjaciołom i znajomym, noszę obrączkę i nie udaję przed sąsiadami, że ten pan, z którym mieszkam to tylko kolega- współlokator, którego nie stać na samodzielne wynajęcie kawalerki? A może żyję w ukryciu, oficjalnie twierdząc, że mam w nosie, czy inni wiedzą, bo przecież liczy się tylko miłość, a jak przyjadą rodzice, to niech miłość mojego życia chowa się w szafie (dosłownie i w przenośni)?

Wiem, że istnieją mistrzowie mistyfikacji, którzy maskaradę potrafią ciągnąć latami. Wiem, że są sytuacje szczególne, w których otwarte przyznanie się do bycia w związku jest szczególnie trudne, a czasami wręcz niemożliwe. Wiem też jednak, że tworzenie z kimś wspólnego życia oznacza, że należy przed nim postawić sprawę jasno. Powiedzieć czego może oczekiwać, a co nigdy się nie wydarzy. Tak jest po prostu fair. Nie każdemu musi być po drodze z tym, żeby przez resztę życia udawać kumpla. Nie każdemu będzie wygodnie epatować własnym szczęściem, bez zahamowań. Rzadko się zdarza, aby obie strony były w tej kwestii zgodne, ale wiem, że istnieją kompromisy- całkiem niezłe rozwiązania, które pozwalają po prostu żyć. Tak normalnie, bez tworzenia niezdrowych sekretów, ale i bez wydawania okólnika dla całego osiedla. Można. Wiem, że można.

Wiem też jednak, że aby usiąść do takiej rozmowy, trzeba swojego partnera bardzo dobrze poznać. Być pewnym, że jeśli podejmie on decyzję, zajmie stanowisko, będzie to jego własne zdanie, a nie coś, co będzie mu się wydawało, że powinien powiedzieć. Coś, co uzna, że chcemy usłyszeć. Bo to na dłuższą metę nie zda egzaminu. Są ludzie, którzy w imię miłości zgodzą się na wszystko, zrezygnują z własnych marzeń, stłumią w sobie wszystko to, co ich wyróżnia. Dostosują się. A tak chyba niekoniecznie być powinno. Przecież związek to nie wyłączne dyktowanie warunków przez jedną ze stron.

Nic nie jest łatwe. Niczego nie da się przewidzieć z góry. Bycie z kimś nie wprowadzi nas w magiczny świat, w którym wszystko jest dobre. Pojawią się problemy, inne, niż wcześniej. Będą nieporozumienia, różnice zdań, odmienne stanowiska. I co wtedy? Czy nadal spojrzysz na niego z tak niekłamanym zachwytem, jak wtedy, kiedy zobaczyłeś go po raz pierwszy?

Dogadacie się?