poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Gotując w buduarze.

Jako, że wiecznie żywa jest we mnie trauma ostatniego remontu klatki schodowej mojego mieszkania (trzy kondygnacje, z wykuwaniem ponad dwumetrowego okna i ocieplaniem włącznie- piekielne dwa tygodnie 2013 roku, które tak naprawdę trwały bite trzy miesiące), do spraw modernizacyjnych mojego majątku nieruchomego podchodzę jak swego czasu Anna Patrycy do podpasek- z pewną taką nieśmiałością. Wolę zjechać gołą dupą po poręczy najeżonej żyletkami i wylądować w wódce. Niestety nie jest mi dany dar obeznania ze sztuką budowlaną, a fachowców unikam jak seksu. Dlatego też od pewnego czasu jedyną rzeczą, jaką robię w domu, to nocuję. I spożywam posiłki, bo na restauranty mnie nie stać. Dom z czerwonej cegły trzyma się zatem na słowo honoru, a ja udaję, że nic nie widzę.

Pewnie stan ten trwałby jeszcze w nieskończoność, gdyby nie... mysz. Taka żywa, mała, z ogonem. W mojej kuchni! Mam nieszczęście graniczyć ścianą z pustostanem i ona sobie postanowiła urządzić eksplorację sąsiedniej rubieży, przyprawiając mnie pewnego kwietniowego wieczora o palpitacje serca. Skubana! W moim domu! Blah... Biedne małe zwierzątko przyspieszyło decyzję- kuchnia idzie do remontu.

Minęły cztery miesiące i osiem rozmaitych dramatów. Oops, I did it again. W moim domu znów fachowcy, kuchnia zdemolowana niczym po przejściu Katriny. Pamiętające wczesne lata sześćdziesiąte meble już porąbane i posłużą komuś za opał. Plany nowych mebli wykonane, zamówienie złożone, oczywiście nie bez problemów, bo jak się okazało, np. w salonie Black Red White to i owszem, można nabyć drogą kupna meble na wymiar, ale poskładają je tak, jak im wygodnie, dopasowując to, co mają na podorędziu, mając w głębokim poważaniu wszystkie wytyczne, jakie się im przedstawia. Nie polecam. Inna firma zaproponowała mi meble żywcem wyjęte z lat osiemdziesiątych. Nope. Podziękował. W jeszcze innym miejscu zaproponowano mi kuchnię za dwadzieścia tysięcy. Hmm, gdybym zarabiał kwoty pięciocyfrowe, pewnie nie mrugnąłbym okiem. Niestety nie zarabiam. Koniec końców jednak udało się znaleźć kogoś, dla kogo kuchnia na wymiar jest zgodna z tym, o co klient prosi i meble aktualnie się robią. Może do moich urodzin się zrobią. W przeciwnym razie czekają mnie śniadania na kocyku, w otoczeniu wywleczonych sprzętów, poupychanych latami w przepastnych szafach i szufladach.

A na razie? Kuchni brak. Lodówka stoi koło łazienki, kuchnia gazowa zupełnie centralnie okupuje korytarz, więc trzeba chodzić bokiem. Wszędzie folia, gruz i kurz. Zmywanie w łazience to koszmar, chociaż jeszcze większym wyzwaniem jest przygotowanie posiłków. Jakichkolwiek. W sobotę podjąłem się heroicznej próby przyrządzenia kurczaka w prodiżu (proszę wygooglować co to za ustrojstwo, jeśli ktoś nie zna), w moim własnym buduarze, w wyniku czego waliło niemożebnie przez bite czterdzieści osiem godzin. A tu wszystko jeszcze w polu, bo sufit obniżony, ściany ocieplone, pomalować trzeba, panele położyć, płytki przykleić (seriously, dostać białe proste sześćdziesiątki graniczy z cudem).

No i z miejsca jest zadyma, bo przecież sąsiedztwo znieść nie może, że coś się dzieje. Za płotem poruszenie, tylko krzaczki szeleszczą. Jebnięty wojskowy z dołu już syczy, że mu budowlaniec wyjazd blokuje, a kiedy droga już wolna i zachęca się jebniętego do wyjazdu, to oznajmia, że jak będzie chciał, to wyjedzie. Zza ściany alerty, bo od wiercenia ściany pękają. Chuj z tym, że grube na trzy cegły, a zwykła wiertarka to jednak nie młot pneumatyczny. Zacznijcie tylko coś robić- z miejsca znajdą się palanci, którym to nie po nosie i specjaliści trzymający rączki wysoko pod bokami, przybierający minę z cyklu "Panie, kto to tak spierdolił".

Nie lubię jak mi się ktoś po domu plącze. Nie nawykłem do niewygód. Wkurzony więc chodzę, chociaż zęby trzeba zacisnąć na czas jakiś jeszcze. Więcej zasypiać w woniach kurczaka nie chcę. Przejdę na kanapki. I wszystko to przez biedną myszkę, która z głodu wcinała pod szafką kodeks partyjny. Niech cię diabli, przeklęta, postkomunistyczna bestio!


sobota, 29 sierpnia 2015

Przybyło 3. Ubyło 5.

To, że w ciągu miesiąca wiele może się zdarzyć, nie robi na mnie większego wrażenia. Ale w to, że w cztery tygodnie ja się mogę zmienić, to raczej bym nie uwierzył. A jednak. Tyle właśnie upłynęło od momentu, kiedy napisałem luźny szkic notatki, brzmiący (po poprawkach) mniej więcej tak:

"W pewnym wieku ciało najlepiej wygląda w pozycji horyzontalnej. Na dupie leżąc, żeby się nie rozlewała. Oczywiście można rozpocząć walkę z czasem, przesiadując na siłowni. Ok, bardziej działając na niej, niż przesiadując. Wszystko zależy jednak od tego, czy się komuś chce.

Mnie się odechciało. Leję z góry na dół na to jak wyglądam. Z racji wzrostu, nigdy nie będę miał masy mięśniowej, jaka mi się podoba, zresztą nie bardzo chyba do tego aspiruję, pomijając zwykłe lenistwo. Poza tym łykając mianserynę, dorobiłem się bardzo praktycznej, naturalnej podpórki pod laptopa. Brzuszek sprawdza się w tej roli idealnie, dzięki czemu mogę całkiem wygodnie pracować. Me likey!

I serdecznie mi się nie chce zmieniać. Ani dla siebie, a już z całą pewnością nie dla kogoś. Akceptuję siebie i swój wygląd. Jest mi dobrze. Kij w oko temu, kto ma z tym problem". 

Ekhm. Minęło trzydzieści jeden dni, a brzuszka nie ma. Jak w komunikacie służb meteorologicznych o stanie wód- przybyło i ubyło. Trzy kilogramy in plus, pięć in minus. Fuck. Anoreksyja prawie. Alexis ma zupełną rację- chudy pedał nie jest fajny.

I już jakoś wcale mi nie obojętne jak wyglądam. Gdzie to poszło? Kto mi odda? I, do diaska, dlaczego akurat na mnie trafiło? Podobała mi się wersja bardziej zaokrąglona, może jeszcze nie korpulentna, ale przynajmniej wypełniona w nieco większym stopniu.

No dobra. Mniej nerwów, inne podejście do czynnika stresogennego, więcej jedzenia. Wszystko jest takie proste. Dlaczego jednak na myśl o tym w głowie pojawia mi się wielkie S.O.S.? I dlaczego już mi wcale nie jest tak słodko i obojętnie?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Tęcza off.

Tęcza na Placu Zbawiciela zniknęła. I smutno się zrobiło. Nawet całkiem bardzo smutno.

Zazwyczaj nie wypowiadam się o tym, co dzieje się poza moim własnym podwórkiem w Denver. I pewnie tak powinno zostać, bo mało co wiem i na mało czym się znam. Tęczy nie widziałem (pierwsza wizyta w Warszawie ciągle przede mną...), całego zamieszania wokół niej jakoś specjalnie nie śledziłem. Cieszyłem się jednak, że jest. I zostać powinna, nawet jeśli z założenia miała tam być tylko przez pewien czas. Jest jednak oczywiste, że przeszkadzała od samego początku, a Polacy uwielbiają kiedy ich coś dzieli, a nie łączy, więc trzeba było jak najprędzej się tego pozbyć, w trosce o dobro społeczeństwa, nieskalanego myślą o tolerancji wobec odmienności.

Ze mnie jest  prosty facet. Nie potrzebuję tony brokatu, stroju wróżki i boa z piór, żeby podkreślić swoją orientację seksualną. Nie znaczy to jednak, że jest ona dla mnie powodem do wstydu. Jestem homoseksualistą, nie ukrywam tego, chociaż nie czuję też potrzeby obnoszenia się z tym. Jednak w kraju, w którym po drodze do pracy, w mieście tak małym, jak Denver, mijam przynajmniej dwa razy dziennie trzy olbrzymie krzyże i dwa papieskie pomniki, oraz dziedziniec kościoła, z którego zionie zapachem niemytych ciał i starymi onucami, zupełnie niezależnie od tego, że nie jestem wcale religijny, nie mam nic przeciwko temu, że gdzieś stoi symbol równości. Symbol, z którym jednak się utożsamiam, chociaż nigdy nie uczestniczyłem ani w paradzie, ani w demonstracjach. Symbol z założenia dobry, jakkolwiek nawiedzeni księża usiłowaliby dorabiać do tego teorię dewiacji, sprzedawaną w każdą niedzielę na równi z receptami na życie rodzinne, seksualne i agitacją wyborczą.

Miło było zerkać na selfie pod tęczą, pokazywane na Instagramie. Miło było pomyśleć, że może i ja jeszcze zdążę tęczę zobaczyć. Nie wyszło- tęczę zdemontowano, a cała Polska odetchnęła z ulgą. Koniec homopropagandy, a narodowcy będą musieli znaleźć sobie inny cel. Czekam na to kto pierwszy wpadnie na pomysł, aby postawić tam monument upamiętniający "zamach" smoleński, czemu przyklaśnie cały naród.

Całe zamieszanie nie było nawet warte rozgłosu i afery, jak się wokół tego stworzyła. Stanęła sobie tęcza. Ani nie była obrazoburcza, ani szpecąca, ani też jakoś specjalnie rzucająca na kolana. Miasta na całym świecie decydują się na podobne atrakcje, które stają się potem stałym punktem turystycznym. Ale u nas tak się nie da. Tutaj trzeba opluć, podpalić i zrównać z ziemią. Wszyscy musimy być jednakowi, każdy rodzaj odmienności jest zagrożeniem, które trzeba wyeliminować. Postawmy zatem gigantyczny krzyż, jeszcze większego Chrystusa, a do tego ze cztery pomniki papieża. Chyba nawet Watykan mniej się obnosi z wiarą niż Polska. Szczęśliwie po tęczy zostajemy jeszcze my- ludzie, którym tęcza kojarzyła się dobrze. Tylko smutno tak jakoś. Inaczej. I pusto.

Zamiast tęczy zostało niebieskie niebo. A w głowie rozbrzmiewa słodka Ella.

Blue skies
Smiling at me
Nothing but blue skies
Do I see



środa, 26 sierpnia 2015

Dam Ci znaczek- ściągaj majty.

Moja obecność na jednym z serwisów randkowych, odkąd zyskała charakter wyłącznie naukowo-rozrywkowy, stanowi dla mnie nieustanny ciąg reminiscencji z cyklu "jaki to człowiek młody był i głupi". Oczywiście, że raz na jakiś czas odezwie się tam do mnie jakiś popapraniec, tani lowelas, albo ktoś z nadzieją na "reaktywację" (o czym już było). Jednakowoż nową rzecz odkryłem- znaczki, które można tam sobie stawiać jako działania zaczepne na tyłach wroga, w zasadzie rzadko już bywają preludium do nawiązania znajomości, a o wiele częściej stanowią wstęp do seksu. Ok, po namyśle nie tyle wstęp, co raczej "wstąp".

 Przykład- gość przykleja znaczek z serduchami takimi, że aż oczy bolą. Jeśli wierzyć twórcom strony mówią one "Mógłbym się w Tobie zakochać". Zatem uroczo, nieco z grubej rury, ale do odważnych świat należy, więc nie krytykujemy. Rewanż- znaczek zwrotny. Można grzecznie podziękować, ostentacyjnie dać do zrozumienia, że ma się nie zbliżać, albo po prostu przykleić inną głupotę. No to przyklejamy od niechcenia, a dziesięć sekund później przychodzi wiadomość- "Szukam na seks".

Czar prysł. Nie będzie z tych serduszek romansu, nie będzie spacerów przy księżycu, trzymania się za rączki i migdalenia się na ławce w parku, ku zgorszeniu wracających z kościoła moherów.

Ale ok, niechże i tak będzie. W końcu nie wszyscy są na etapie, w którym dociera do człowieka, że jednak seks nie oznacza miłości, nie do końca jedno i drugie idzie w parze, chociaż rzeczywiście uprawiać seks, przy tym kochając, jest niesamowicie fantastycznie. Dzisiaj wszystko prowadzi do jednego. Pingwinek, koleś w czapce, głowa misia, gatki i serduszka. Cokolwiek dostaniesz- szykuj się na grzmocenie. Szoruj rowa, strzyż kędziory i prasuj stringi. Nigdy nie wiadomo, co Cię spotka, ale niemal pewne jest, że wylądujesz z nogami w pozycji za dziesięć druga. Albo pomiędzy nimi. Jak kto woli. 

Swoją drogą chyba wolałem dawne czasy, kiedy te znaczki były raczej dla nieśmiałych. Miało to swój urok, można było przekazać komplement, pozostając jednocześnie nieco w ukryciu. Zupełnie jakby ktoś zostawił różę na naszym krześle. Dzisiaj różą dostaje się w pysk i w odpowiedzi należy określić, co się lubi, a najlepiej posłać zdjęcie pindola. Może prościej, może bardziej bezpośrednio. Czy skuteczniej? Tak daleko posuniętych badań prowadzić nie będę.

A znaczki nadal lubię. Czy to nie przyjemne, że przez ułamek sekundy jest się czyjąś mokrą fantazją?

 

sobota, 22 sierpnia 2015

Jebana muszka.

Od dwóch dni Krystle desperacko kursuje między straganami porozstawianymi na rynku rodzinnego Denver, w poszukiwaniu elementów zastawy dla "dwojga" z określonym wzorem muszki. Jebanej muszki, jeśli by ktoś mnie pytał o więcej detali. Rzecz w tym, że obok oczojebnych stempelków, muszą być jeszcze kropeczki przeplatane ową muszką. Deseń, jakkolwiek mocno folklorystyczny, musi się idealnie wpasować we wzór, którego zdjęcie Krystle otrzymała na drogę, dlatego nasza bohaterka biega od stoiska do stoiska, próbując skompletować coś na kształt może nie tyle zastawy stołowej, co bardziej zestawu śniadaniowego.

Niestrudzona, z platynową kurtynką na głowie, w piramidalnym biustonoszu i kroplami potu na czole przewraca więc sterty talerzy i kubków, dostając oczopląsu od kolejnych kobaltowych atrakcji, prezentowanych przez niezliczoną ilość manufaktur i zakładów. Ze wstrętem odrzuca solniczki i pieprzniczki stylizowane na bycze jaja, oraz serwetniki o kształcie waginalnym, a także maselniczki-sutusie. Krystle wie czego szuka i chociaż folklor jest jej daleki, to działa dalej z obłędem w oczach, ukontentowana wielce, ze komuś może sprawić radość. Szuka więc desperacko, wytrwale, ale z sukcesem znajdując a to pedalski imbryczek, a to miseczki na owsiankę lub orzeszki do piwa, a to kieliszki do jajek. Dzielna mała Krystle! You go girl!

Morał z tego taki, że kiedy się kogoś kocha, to nawet nie straszne jest buszowanie na czworakach w stercie ceramicznych skorup i mniej lub bardziej świadome uprowadzania zawartości koszyka zakupowego przestraszonych japonek, które w turystycznym szale trafiły do ceramicznego zagłębia Denver.

Zatem szukając jebanej muszki, Krystle nie zdążyła już nic mądrego skreślić. Pisała tylko na kolanie, odgarniając kurtynkę z oczu i trzepocząc rzęsami z głębokiego poruszenia. W ferworze walki z japonkami zrozumiała jednak, że chociaż serce ma głupie, to jednak dobre. I sama do siebie uśmiechnęła się na moment, dziękując Bogu za to, że nie jest aż taką suką, na jaką wygląda.

 

środa, 19 sierpnia 2015

Refleks szachisty.

Naturalnie, że jestem pamiętliwy. Jest to cecha bardzo utrudniająca życie w branży, gdzie prędzej czy później trafia się na te same osoby, które po latach nieudanych prób, raz jeszcze nieśmiało pukają, mniej lub bardziej pomni tego, że pod danym adresem już kiedyś zawitali. Bezskutecznie lub z efektem odwrotnym od zamierzonego. Czyli najczęściej była porażka. Jednakowoż ilość osobników homoseksualnych płci męskiej, w danym zasięgu terytorialnym nie jest nieograniczona, więc ścieżki krzyżują się ponownie. I gdyby pamięć moja była zawodna, pewnie nawet coś by się wydarzyło. Niestety nie jest. Kojarzę perfekcyjnie. Zwłaszcza jeśli ktoś mi podpadł.

Z reguły daleki jestem od palenia mostów. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy- z mężczyznami nie zawsze da się żyć w zgodzie, a emocje bardzo często biorą górę zwłaszcza tam, gdzie są na siłę wywoływane- żaden z nas nie umawia się przecież ot tak, z nudów. Cel jest oczywisty, prowadzimy nieustanną rekrutację na dożywotnie stanowisko partnera.  Żadnych półśrodków, zamienników. Próbujemy aż do znudzenia i tylko wściekłość i frustracja w nas coraz większe, kiedy kolejny kandydat okazuje się kompletnie nie przystawać do wyśrubowanych wymagań. Z każdej takiej porażki pragniemy się otrząsnąć jak najszybciej i pół biedy, kiedy podobna reakcja jest po obu stronach. Tak bywa jednak rzadko i z reguły ktoś chce, a ktoś inny już niekoniecznie. Trzeba więc postawić sprawę na ostrzu noża, odciąć się kategorycznie, a najlepiej jeszcze zachować się po chamsku i bezpardonowo. To efektywne.

Czas jednak mija. W tym samym bagienku coraz mniej dostępnych kawalerów bez obciążeń. Do czterdziestki i dalej już niepokojąco blisko. Na seks coraz mniej chętnych, propozycje spotkania padają coraz rzadziej i to albo od tych stanowczo za młodych, albo stanowczo zbyt wiekowych. I czas się zreflektować. Pogrzebać w starych kontaktach, odkurzyć znajomości, spojrzeć raz jeszcze nieco bardziej łaskawym okiem na tych, których się odrzuciło.

Co się okazuje? Ktoś się wyrobił. Ktoś poszedł na siłownię, albo może się wylaszczył. Już w sumie nawet nie przeszkadza jeśli gdzieś tam po drodze jego fizys wyraźnie raził. Przecież w sumie aż taki odpychający nie był, a że akurat w tym czasie był ktoś młodszy, lepszy lub bardziej atrakcyjny, to już inna para kaloszy. Było minęło. Teraz nie jest źle. Dałoby się coś wykrzesać. I korci, żeby się odezwać. "Przywrócić kontakt".

Restart? Zaczynamy od nowa, nie pamiętając gorzkich słów, obcesowego zachowania? Nic to, że ktoś się wypiął, nie zadzwonił lub zupełnie zaczął ignorować. Nic, że nawet nie pamięta imienia, za to wspomina doskonale, że trafił w nas na kogoś, kto za mocno chciał się angażować. I wreszcie nic to, że my sami ewoluowaliśmy i na tego typu znajomościach wykształciliśmy w sobie reakcje obronne organizmu, które z jednej strony pozwalają uchronić siebie samego przed popaprańcami, a z drugiej przekreślają umiejętność stworzenia regularnej, stałej relacji, bo tylko człowiek patrzy, z której strony oberwie.

Zatem tak. Spotkałem się z refleksem szachisty. I chociaż wszystko we mnie krzyczało, żeby wrzasnąć "Pierdol się złamasie!", zmełłem to w ustach, dochodząc do wniosku, że zachowując się w ten sposób, niczym nie będę się różnił od tego, kto potraktował mnie wówczas jak śmierdzące gówno. Nie. Nie potrzebuję poprawiać sobie nastroju niszcząc kogoś, celnie go kąsając.

Były przeprosiny, była nieśmiała propozycja, była próba "przywrócenia kontaktu". Cóż, nie jestem sonda marsjańska, żeby się kontakt ze mną urywał. Powtórek z rozrywki też nie uznaję. Jesteśmy dorośli. Czyny mają swoje konsekwencje. 

Wniosek? Skasuj numer. Nawet jeśli oprzytomniejesz, będzie za późno. Pretensje można mieć tylko do siebie.
 
 

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Dirty Krystle.

Ktoś mnie zobaczył i orzekł: po pierwsze choleryk, po drugie furiat, po trzecie... wulgarny aktyw. Pierwsze dwa ominąłem, a przy trzecim tak mi się spodobało, że aż się oplułem z wrażenia. Zaraz mi się przypomniało, że jeszcze dwa lata temu miałem klasyczną "twarz pasywa". I co? Wyrobił się chłopak, no nie? Nie dosyć, że uaktywnił, to jeszcze wulgarny taki! Aż zapragnąłem sobie wymazać usta na czerwono pomadką o nazwie "Ladacznica". Dirty Krystle.

Jest taki myk, w myśl którego panowie myślą, że mają wbudowany radar. Wyłapać mogą każdego tęczowego, a później go zakwalifikować według seksualnych upodobań. To wygodne, bezpieczne i do tego się już przywykło. Każdy szuka według innego klucza, ale idę o zakład, że dziewięćdziesiąt procent widzi, co chce widzieć, a najczęściej pragnie tylko zakwalifikować według etykietki "aktywny" lub "pasywny". Owszem, można do tego dorzucić wzrost, muskulaturę, wiek i pierdylion innych rzeczy, ale i tak najważniejsze jest to, kto uda rozsunie, a kto pomiędzy nie wskoczy. To kluczowe kryterium dla tworzenia związku, bo przecież nie może być nudno, a o ile dwóch aktywów zawsze znajdzie sobie jakąś owieczkę, o tyle dwóch pasywów może sobie zapewnić orgazm co najwyżej podczas zakupów, gdy zwichniętymi nadgarstkami machają swoimi kartami przed terminalami zbliżeniowymi. Pip. Buciki. Oh lord, jestem w niebie.

Kombinacja standardowa- aktyw z pasywem. Nic pośredniego. Żadnych uniwersalnych, bo to wszystko zasłona dymna dla niezdecydowanych, którzy przyznając się do bierności, nie spotkaliby się z żadnym zainteresowaniem, w myśl zasady- tak-jestem-uni-więc-rób-ze-mną-co-chcesz-ja-poleżę. I tak nam życie mija słodko-pierdząco, kiedy szufladkujemy ile wlezie, dumni ze swojego wewnętrznego czujnika, który pozwala też wykryć biseksualnych i tych skłonnych do nawrócenia heteryków.

Zatem tak. Najczęściej te czujniki jednak zawodzą i można strzelić jak zajączek łbem o drzewo. Czy jednak powinienem się obrazić, że ktoś a priori uznał, że wykurwisty aktyw ze mnie? Przecież to najwyższy komplement dla pedała, lepszego być nie może! Aktyw to macho, samiec, obiekt pożądania i westchnień wszystkich ciotek, z całego ich przekroju. Największy dowód uznania ever. Uśmiechnąłem się więc i podziękowałem.

Czas zaakceptować swój nowy image i dostosować się do niego, zatem koniecznie muszę ogolić łeb na łyso, pozbywając się platynowej kurtynki Krystle. Krówski łańcuch, jakieś dresy, bickiem błysnąć, dywanikiem na klacie oszołomić. Thomas stwierdził, że tatuaż by się przydał do tego, najlepiej, żebym tribala sobie machnął, chociaż osobiście wolałbym coś z menu chińskiej restauracji. Sajgonka w sosie słodko-kwaśnym, albo coś równie złowieszczo wyglądającego, jak prażynki krewetkowe. I broda, koniecznie broda do tego!

Metamorfozę czas zacząć! Niechże Krystle zostanie wyuzdaną ladacznicą!

piątek, 14 sierpnia 2015

Tęczowy głos narodu.

Po pierwsze, nie zapominajmy, że gdyby nie Alexis, to by bloga nie było. Ani pierwszego, ani drugiego, ani tych co jeszcze się pojawią, kiedy mi się w dupie coś przewróci. Po drugie, we wskrzeszeniu mojej daleko przeciętnej twórczości miał swój udział Grześ, bardzo żywotnie namawiając mnie na powrót do pisania, wyciągając przy tym argument nie do obalenia, w myśl którego moje teksty mogą w jakiś sposób komuś pomóc. Jakkolwiek taka odpowiedzialność spoczywająca na mnie jest nieco na wyrost, to mimo wszystko blog się odrodził. I rzeczywiście ktoś się z tego powrotu ucieszył. Jak fajnie!

Drogi S. zadziałał błyskawicznie, podsyłając swoim znajomym moją odkurzoną stronę na FB. Coś drgnęło, ktoś skojarzył z Instagramem, ktoś inny polubił, bo pamiętał fellowvictim, a sam S. stwierdził, że należy ze mnie uczynić homo tubę. Rozbawiło mnie to szczerze, bo już był jeden taki, który pragnął uczynić ze mnie autora powieści, po czym zniknął bez śladu, kiedy się okazało, że Beata Pawlikowska nigdy ze mnie nie będzie. Pozostały grafomańskie niedobitki quasi-opowieści, parę rozdziałów i koncepcja najwyraźniej mocno przekraczająca moje zdolności poetyckie.

Nie przeczę- fajnie by było w jakiś sposób zaistnieć. Niekoniecznie w mediach, czy w biedronkowych koszach na przecenie. Byłoby jednak całkiem miło wyjść do ludzi. Poznać tych, którzy mi towarzyszą. Może nawet zorganizować jakieś spotkanie przy pizzy i winie, żeby porozmawiać o tym, co w nas siedzi, co warto jeszcze zgłębić, albo nawet poznać się, żeby wiedzieć, ze w tym poplątaniu nie jest się osamotnionym. Niekoniecznie tworzyć koło wzajemnej adoracji, ale po prostu siebie usłyszeć, dostrzec. To by było niezłe i taki rodzaj mojego istnienia, jako autora byłby mi najbliższy.

Nie boję się rozpoznawalności. Miewałem już pięćset wejść na stronę w ciągu kilku godzin i przynosiło mi to radość. Moje teksty trafiały na rozmaite profile (nie zawsze za zgodą niestety) i bywało też tak, że ludzie traktowali mnie nieufnie, z obawy przed tym, że opiszę ich na blogu. Czytano mnie w kraju, trafiałem zagranicę, w miejsca na świecie, w których nigdy bym nie mógł być obecny. Jednak byłem- moje słowa niosły się daleko- bawiły, pocieszały, motywowały, irytowały. To jest coś. Za tym tęskniłem, przestając pisać.

Teraz jestem tu. Z nieco mniejszą ilością odbiorców, za to tych najwierniejszych. To też było celowe- zależało mi na tym, żeby niektórzy o istnieniu tego miejsca jednak nie wiedzieli. Przynajmniej nie teraz. Głosem nie będę, tłumów nie porwę. Nie wyląduję na ściance, nie zacznę pisać dla branżowych magazynów.

Cieszę się z tego co mam. Z Was. I jest mi z tym naprawdę dobrze.

środa, 12 sierpnia 2015

Wszystko źle.

Ewidentnie lato ma się ku końcowi. Wprawdzie z nieba leje się żar niemiłosierny, ale w powietrzu czuć zapach jesieni i spalone słońcem liście coraz wyraźniej zaczynają szeleścić pod stopami. Przestanę zatem narzekać na to, że nie ma czym oddychać. Przestaną mnie irytować mężczyźni z odsłoniętymi nogami w czarnych skarpetach, panie urzędujące w biurach w butach bez palców, pomponiary straszące nieogoloną pachą (a zazwyczaj nawet dwiema), wszystkie gwiazdy chodzące po mieście w japonkach, jak gdyby gdzieś obok była plaża i ludzie śmierdzący przedtem i potem.

Koniec paskudnych sandałów (nadal się nie przekonałem) i koszul z krótkim rękawem, które może i praktyczne, ale kompletnie nieeleganckie i nieestetyczne (tors wygląda jak pudełko). Będzie można wbić się w swetrzyska, pozakładać na siebie kurtawy i inne kufaje i poczuć się bezpiecznie, jak w kokonie. Miękko, ciepło i przytulnie. Oczywiście pogoda będzie wówczas fatalna, więc ponarzekam sobie na to, że pada i wieje.

Marudzenie jest rzeczą wybitnie polską. Narzekają wszyscy i wszędzie. Robią to do tego stopnia, że w zasadzie trudno jest zauważyć, że ktoś tego nie robi. Dlatego przestaje to robić większe wrażenie i po prostu przyłączamy się do wiecznie niezadowolonych. Jest za zimno, za ciepło, praca za ciężka, albo zbyt nudna, zarabiamy z reguły za mało, wypoczywamy niedostatecznie i przez życie przewala nam się nieustająca fala nieszczęść. Nic tylko położyć się i umrzeć, bo najpewniej będzie tylko gorzej.

I ja narzekam. Robię to strasznie. Stałem się przeokropnym malkontentem, któremu nic nie pasuje. Wiem kiedy się taki stałem, wiem też dlaczego. Najgorsze jest jednak to, że przez bardzo długi czas nie dostrzegałem tego w sobie. Po prostu było źle. I tyle. Koniec. Więcej nic nie ma. Czysta tragedia.

A może spojrzeć na to inaczej? Może nie tyle marudzę, co po prostu pewne rzeczy dostrzegam? To już lepsza interpretacja. Widzę więcej. W dodatku całkiem realnie. Poza tym wiem, że kiedyś skończę ze swoim marudzeniem, bo doskonale wiem, co może mnie uszczęśliwić. A to całkiem fajne, kiedy można określić z dużą pewnością to, czego człowiekowi w życiu potrzeba. Bo to jak początek drogi, punkt wyjścia.

Pomarudzę więc jeszcze trochę. Tak na zapas. Będzie o czym pisać!

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Kiedy byk spojrzy.

Otrzymałem propozycję seksualną. Tak ja! I to od bardzo atrakcyjnego wizualnie mężczyzny, który w dodatku reprezentuje sobą coś więcej niż tylko niezły tors. Owszem, to jest duża rzecz, bo jakkolwiek kiedyś tego typu propozycje nie robiły na mnie większego wrażenia, tak teraz dochodzę do wieku, w którym to całkiem podnosi samoocenę. Więc jest mi z tym nieźle, chociaż grzecznie podziękowałem. Wszak nie zapominajmy, że zajęty jestem! To po pierwsze. Po drugie, nawet gdyby cała drużyna futbolistów machała mi pindolami przed nosem to i tak jestem ukierunkowany na innego mężczyznę, mojego. I tak mi już zostanie, aż kipnę. W zasadzie jednak ja nie o tym. Skojarzyło mi się coś, o czym dawno już zapomniałem. Istnieje pewna zasada, w myśl której bykom się nie odmawia. Never ever.

Z zasady tej korzystamy chętnie, zwłaszcza jeśli gdzieś po drodze samoocena sięgnęła już nawet nie parteru, a piwnicy, co ma przecież miejsce w przeważającej części przypadków. Zawsze można znaleźć w sobie coś, co jest nie takie jak być powinno. Charakter jest do bani, wygląd nie taki, a całokształt to już w ogóle kompletnie niewyjściowy. Mężczyźni żyją wśród swoich kompleksów, pozwalając im w mniejszym lub większym stopniu przejąć kontrolę nad zdrowym rozsądkiem. W rezultacie sami siebie umiejscawiamy na niższej półce, niż jest nam należna, i z zachwytem spoglądamy na tych, którzy stoją o poziom wyżej w wyimaginowanej hierarchii, stanowiącej wypadkową między fizjonomią, a zwykłą popularnością.

Właśnie dlatego, kiedy ktoś z góry zwróci uwagę na tych z dołu, trup się ściele gęsto. Mdlejemy pod wpływem spojrzenia jednego z nieosiągalnych byków, zupełnie jak gdyby wraz z jego zainteresowaniem otwierały się drzwi, prowadzące do windy, która jedzie wyłącznie w górę. Pojawia się szansa, możliwość z której wprost nie sposób nie skorzystać. Byk zaś spogląda tylko raz. Złoży propozycję, której więcej nie powtórzy. Nie musi pytać dwa razy. Świetnie wie, że na jedno miejsce dostanie setkę kandydatów z własnej półki i pięciuset delikwentów z lochów. A jak miło jest się pogrzać w ciepełku kogoś, kto wzbudza powszechny zachwyt! Jak przyjemnie! Natychmiast budzi się uśpiony w nas Kopciuszek, który właśnie spotkał chodzący wzór cnót i urody, w dodatku z ciałem Adonisa. Marzenie na chwilę zdaje się być całkiem realne.

Gdzie szacunek do samego siebie? Za zbytnio go nie ma. Nawet wcale. Winię dzieciństwo i wszystkie bajki, w których każdy książę był obowiązkowo przystojny. Poupychano nam tych dyrdymałów w głowach i nikt nie chce się wiązać z kimś przeciętnym. Lepiej mierzyć o jedną klasę wyżej i czort z tym, że książętom bardzo często słoma z butów wystaje. Jak spadać to z wysokiego konia, a jak kraść to miliony. Ach, te wysokie konie! Czy byki...

I właśnie dlatego nikt nigdy nie odmówi. Pal sześć, jeśli potem będzie się łkało w poduszkę po tym, jak książę uzna, że potrzebował jedynie one night stand. Liczy się nadzieja i szansa na "żyli długo i szczęśliwie". Nawet jeśli naiwna, złudna i krótkotrwała.

A co do mnie... Na salony jestem za cienki. Dobrze mi tu. 

sobota, 8 sierpnia 2015

Poznaj tatusia.

Rodziców partnera można poznać w rozmaitych okolicznościach. Jeśli ma się takie szczęście, jak ja lata temu, to może się okazać, że będzie się miało zaszczyt uczestniczyć w porannym nalocie dywanowym matki lub ojca i nie bardzo będzie wiadomo czy lepiej chować się w sypialni wstrzymując oddech, czy wyjść i się grzecznie przywitać. W obu przypadkach i tak jest oczywiste, że w najlepszym razie występuje się w roli persona non grata. Pechowo dla mnie okno od sypialni było na drugim piętrze, więc nie dało rady z niego wyskoczyć bez uszczerbku na zdrowiu. Abstrahując jednak od moich perypetii, zdarzają się sytuacje, w których nie da się uniknąć pierwszego kontaktu z rodzicami. I lepiej, żeby on nastąpił prędzej niż później, oraz w miarę jak najbardziej naturalnie.

Oczywiście istnieją związki głęboko ukrywane, a synowie latami mieszkają jedynie ze "współlokatorami". Wygodne to niby, z pewnością mocno podejrzane, a na koniec i tak się okazuje, że wszyscy wiedzieli. Można strzec swojego życia, nie dopuszczając partnera do rodziny- czyli żegnamy się na 4 godziny w niedzielę, kiedy rosół i schabowe czekają w rodzinnym domu. W zasadzie to wszystko można, ogranicza nas jedynie to jak bardzo jesteśmy otwarci, albo też raczej zamknięci wobec swoich bliskich. 

Sam najbliższy byłem przekonaniu, w myśl którego powinienem przedstawić tylko kogoś, wobec kogo będę absolutnie pewny. I nie, nie chodzi o to, że wolałem wszystko grzecznie tuszować i prowadzić podwójne życie- prawdziwe, homoseksualne, drugie na pokaz, pozbawione zupełnie seksualności. Znając swoją sytuację wiedziałem doskonale, że z wielu powodów przedstawienie kogoś, kto już się sprawdził jako partner i kto nigdzie się nie wybiera, będzie dowodem na to, że nie dzieje mi się nic złego, że oszczędzę stresu związanego z rozstaniami, powrotami, niestabilnością, zawiedzionymi nadziejami. Brzmi fajnie, prawda? Mieć kogoś przetestowanego tak bardzo, że rodzina przyjęłaby go bez mrugnięcia okiem, zaakceptowała i może nawet w pewien sposób pokochała (niestety jestem przeciwnikiem całego tego pozorowanego pozyskiwania "drugiego syna". Nie jest mi potrzebne rodzeństwo, w moim życiu ma być partner- mój, a nie dodatkowe dziecko dla rodziców). Życie pokazało, że bywa z tym różnie, a w relacjach homoseksualnych dramat goni dramat, przy czym wcale one nie scalają związku, nie wyciąga się z nich wniosków, nie pracuje się nad naprawą, nie zmierza do rozwiązania sytuacji, zrozumienia własnych potrzeb. Sytuacje są z miejsca stawiane na ostrzu noża i potrzeby obu stron mają się nijak do żądań wysuwanych przez jednostkę. A może to tylko ja mam pecha?

Wracając jednak do tematu- nie doceniamy rodziców. Niepotrzebnie próbujemy ich wyeliminować ze swojego życia, lub oszczędzić im wiedzy na nasz temat i przeżywania tego, co nas dotyczy. Oni wiedzą. Czują. I jeśli pominąć ekstremalne przypadki, chcą być uczestnikami, wspierać i rozumieć. Moja Mama dowiodła tego kolejny raz całkiem niedawno, kiedy świat mi się zaczął walić. Chociaż nie mówiłem w czym rzecz, widziała co się ze mną dzieje. Poznała minę, ton głosu, reakcje organizmu, które dla mnie są niewidoczne. Wiedziała i czuła. I wsparła mnie tak, jak mogła najlepiej. A ja ryczałem nad słonecznikowym tortem i wodą z aloesem, w samym środku centrum handlowego. Było mi źle, że jestem sam i dobrze, że jednak nie do końca.

Dobrych rodziców nie da się oszukać. A mając tych wspaniałych, nie trzeba tego robić. Życie i bez tego jest wystarczająco skomplikowane.



piątek, 7 sierpnia 2015

Window shopping.

Dzisiaj mnie to bawi. W wieku trzydziestu trzech lat patrzy się jednak już nieco inaczej, więcej rzeczy bawi, inne tracą na znaczeniu. Pamiętam jednak jak bardzo potrafi to być męczące i frustrujące. Wszyscy jesteśmy bowiem jak manekiny w oknie wystawowym. Kolejni mężczyźni przechodzą, taksują wzrokiem, a później idą dalej ze swym nieprzeniknionym umysłem, w którym może i coś zaiskrzyło, ale o tym nigdy nikt się już nie dowie. Bez względu na to, czy siedzimy w klubie sącząc swoje cosmo, czy w domowym zaciszu pijemy tanie wino, przeglądając kolejne profile- jesteśmy uczestnikami window shopping. Czasami tylko zamieniamy się stronami i oglądamy innych, tak samo, jak oni nas.

W zasadzie nie mam nic przeciwko. Niech patrzą, to się przynajmniej odruchowo wyprostuję. Niech oceniają, a może nawet niech coś dostrzegą. Ale i niech coś z tego wynika- jakiś ruch, skinięcie, uśmiech, oczko, słowo, a najlepiej całe zdanie. Wszystko jest lepsze od badawczego spojrzenia i braku reakcji. Coś ze mną nie tak? Kukuryku mam na głowie? Nie wytarłem ryja po szczotkowaniu zębów? Aż tak przeciętny jestem? Niech się coś zadzieje, w przeciwnym razie całe to powolne sączenie fikuśnego drinka z parasolką, czy nawet heteryckie żłopanie piwska,  wertowanie profili w nieskończoność naprawdę o kant dupy rozbić. Nuda. Strata czasu. Mam milion lepszych rzeczy do zrobienia.

Czy chodzi o nieśmiałość? Przecież z reguły wiemy, że on wie, a on wie, że my wiemy. Wszyscy wiedzą, spojrzenia są znaczące, jednak nadal łatwiej przychodzi rzucić wymowne "Sex?" niż "Diablo mi się podobasz, więc idziemy na randkę" .To drugie celowo bez znaku zapytania- lubimy przecież zdecydowanych mężczyzn, prawda? Nie chcę żeby mnie ktoś pytał o to, czy się zgodzę. Chcę, żeby działał. Nawet brzydal z siłą przebicia i pewnością siebie może sprawić, że ziemia mi zadrży pod stopami i wcale nie musi się nawet wtedy do tego przykładać. Pójdę, chociażby się miało okazać, że łączy nas jedynie to, że jesteśmy formą życia oparta na węglu. Paradoksalnie łatwiej mężczyznom proponować coś tak intymnego, jak seks. Szybka propozycja spotka szybki odzew, albo będzie można wpaść ze wstydu pod ziemię, gdy ktoś nie zareaguje, lub co gorsz- nie odpowie. Seks jest łatwiejszy- rozmowa, propozycja czegoś, co wymaga wysiłku intelektualnego i starań, okazanie zainteresowania, przyznanie się do niego- już niekoniecznie. A i tu przecież liczy się reakcja. Konkretna, fajna, szczera, może nawet mocno impulsywna. Życie mija, kolejne niewykorzystane szanse gdzieś się tłoczą za nami, bez możliwości powrotu.

Poza tym- czy to zawsze musi prowadzić do jednego? Musi być związek, musi być seks, musi być bez zobowiązań, musi być etykietka. Może po prostu kogoś poznać? O zgrozo- polubić nawet!

O co więc chodzi? Po co te podchody, po co zwlekać, po co przyglądać się w oczekiwaniu aż ktoś zrobi pierwszy krok, zamiast zrobić go samemu? Jasne, że się sparzymy nie raz, przejedziemy ostro, może nawet popełnimy kilka błędów. Czy nie będzie jednak przyjemniej? Szczerze? Spontanicznie? 

Pewnie głupio pytam. Namierzajmy się dalej.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Popierdolony. Bo homo.

Był czas, w którym bardzo często zadawano mi niemal identyczne pytanie. Ludzie chcieli wiedzieć w jakim stopniu bycie homoseksualistą jest przyczyną, dla której nie układa mi się w życiu. Co zabawne, pytanie to zadawali mi głównie mężczyźni homoseksualni, którzy nieco a priori uznawali, że jestem głęboko nieszczęśliwy. Odpowiadałem wtedy, że swoją orientację seksualną obwiniam dokładnie tak samo jak oczy w kolorze Bałtyku, długość nosa, kąt nachylenia uszu i obsesyjne wprost uwielbienie do marynowanego imbiru.

Istnieje wśród homoseksualistów niczym nie uzasadniona teoria, że jednak heteroseksualnym układa się w życiu łatwiej. Nie do końca wiem co ma się kryć pod tajemniczym "łatwiej" i czy chodzi o szeroko pojęty całokształt, czy raczej o związki. Ja tej łatwości nie dostrzegam i nie rozumiem, bo niby na czym miałaby polegać? Znam mnóstwo kobiet, które mimo, że są w związkach, to kompletnie się w nich nie odnajdują. Są nieco z rozpędu, przymusu, presji środowiska. Z kobietą miało by być łatwiej? Rzeczywiście, już widzę siebie żonatego i dzieciatego. Pełnia szczęścia, zwłaszcza, że nie znoszę dzieci. Dlaczego jako hetero miałbym być spełniony w roli ojca, kiedy nie posiadam do tego ani ciągot, ani przekonania?

Stworzenie związku jest z zasady rzeczą trudną i nie ma tu znaczenia płeć partnera. To całkowicie poplątana mieszanka predyspozycji i szczęścia do tego, żeby w odpowiednim miejscu i czasie dwie dusze postanowiły pójść tą samą drogą. To mnóstwo ustępstw, wiele poświęceń i ogromna ilość cierpliwości. Jeżeli trafi się na kogoś, kto po prostu nie jest stworzony do związku, to jakie ma znaczenie czy to kobieta, czy mężczyzna? Bzdura. Kompletna. Zresztą tak samo jak i inne sfery życia. Jeżeli nie umiem ogarnąć swojego życia, to nie poradzę z nim sobie bez względu na to, czy będę homo, czy hetero. Nijak ma się to do kariery, umiejętności, podejścia do życia, zainteresowań. Jestem homo. Jeżeli mam mieć pochrzanione życie, to będę je miał również w wersji hetero.

O co więc chodzi? Dlaczego homoseksualiści robią z siebie męczenników? Pomijając rzecz jasna kwestię dyskryminacji. Gdybym dostawał dychę za każdym razem kiedy słyszałem, że panowie chętnie by się z tego "uzdrowili" i "przestawili" to mógłbym nie myśleć o emeryturze. Ktoś musiał kiedyś rzucić taki pomysł, ktoś inny go podchwycił i sfrustrowani homo w każdym zakątku kraju mamroczą to pod nosem jak mantrę: byłoby lepiej, nie byliby sami, wszystko by się układało. Mhm. Jasne.

Życie to jedno wielkie rozczarowanie i tylko od nas zależy to, czy nauczymy się w tym funkcjonować, czy będziemy obwiniać rzeczy od nas niezależne. I czy jest sens szukać winy, podczas gdy o wiele bardziej produktywnym rozwiązaniem byłoby ruszenie z miejsca? Wiem. Nie wszystkie rzeczy są do przeskoczenia. Dlaczego jednak obarczać tym siebie i tracić czas na rozpamiętywanie i kreślenie alternatywnych scenariuszy?

Może i mam poplątane życie, pełne dramatów, w których zachowuję się jak pokręcona popierdółka. Taki jestem. Nie przez kogoś lub przez coś. Tak wygląda mój świat. Takim go postrzegam i tak na niego reaguję. I za cholerę nie chciałbym innego.

 

niedziela, 2 sierpnia 2015

Miu Piu.

W Katowicach, przy ul. Sokolskiej 72 sama Alexis Morell Carrington Colby Dexter Rowan otwiera Miu Piu Concept Store!

W ofercie na razie odzież damska i akcesoria, ale z dobrze poinformowanego źródła wiem, że wkrótce i mężczyźni będą mogli znaleźć coś dla siebie!

Szczegóły na stronie FB Miu Piu Concept Store.

Halinka! Jedziemy!

  

Odstawienie i przestawienie.

Pewnego pięknego dnia, znalazłem się gdzieś pomiędzy odstawieniem emocjonalnym i farmakologicznym. Odstawienie farmakologiczne szybko zamieniłem na przestawienie, a odstawienie emocjonalne... No cóż, to chyba nie ten czas. Bez względu jednak na przyczyny, mózgownica mi parowała i przypomniało mi się, o co mnie niedawno prosił Grześ. Niby prosta rzecz, a za cholerę nie mam pomysłu, jak się za to zabrać- mam pokochać siebie. Poważnie. To nie ponury żart. I co? Jakieś pomysły? Ktokolwiek?

Weekend sprzyja przemyśleniom. Wystarczy usiąść na chwilę i zadać sobie parę prostych pytań. I tak zrobiłem- w piątek usiadłem, otworzyłem butelkę ulubionego lidlowego Dornfeldera i obaliłem chyba połowę, w efekcie czego już odechciało mi się zadawania pytań. Nawet tych prostych. "Jutro o tym pomyślę", rzekłem sobie niczym Scarlett O'Hara. W sobotę szybko znalazłem sobie zajęcie- jak rasowa ciotka wybrałem się na zakupy (na wyprzedażach jeszcze są niedobitki!), potem przeżyłem chwile grozy płacąc rachunki (idealna kolejność- najpierw zakupy, potem rachunki), zrobiłem na grillu faszerowane pieczarki, wyczyściłem całą łazienkę, a popołudnie i wieczór spędziłem na odrdzewianiu balustrady, dzięki czemu poczułem, że włosów na klacie zaczyna mi przybywać. Każde zajęcie było dobre, łącznie z pucowaniem toalety, byle tylko nie myśleć o sobie. Byłem taki zajęty! Dobrze, że w kinie już przestali grać Ant-Mana, bo wybrałbym się trzeci raz.

W teorii świetnie znam swoją wartość i lubię myśleć o tym, że jest to poczucie niezachwiane. Znam swoje mocne i słabe strony, całkiem nieźle funkcjonuję. Jest tak jednak do czasu, kiedy ktoś w umiejętny sposób zachwieje moją samooceną. Wtedy można mi wmówić wszystko. Oczywiście na początku zaoponuję, ale w chwilę później będę przystawiał każde słowo do siebie, wątpiąc w to, kim jestem, a w rezultacie przyjmując wszystko za pewnik. W ten sposób stałem się niezrównoważonym chamem, którego życie jest w rozsypce. Bo ktoś tak powiedział, ja zacząłem się zastanawiać, wątpić w siebie i na koniec był już tylko przerębel-bel-bel-bel... 

Czy to nie Konfucjusz powiedział, że trzeba szanować siebie, a inni nas będą szanowali?
Wiem, że pomysł jest dobry, że nie da rady pokochać kogoś innego, jeśli ma się problem z akceptacją samego siebie. I wiem też, że można komuś okazać jedynie tyle uczucia, ile można wykrzesać z siebie... do siebie. Wszystkie teorie i prawdy znam doskonale. Każdy swój schemat jestem w stanie rozebrać na czynniki pierwsze i odpowiednio wyjaśnić. Zazwyczaj trafnie. Jednak to, że znam problem i jego podłoże, a także samo jego rozwiązanie, nie oznacza, że umiem je zastosować w praktyce.

Dlatego nadal unikam własnego wzroku w lustrze. Nie, nie dlatego, że jestem brzydki. Obawiam się raczej tego, co mógłbym dostrzec we własnym spojrzeniu, gdybym przyjrzał się sobie nieco dokładniej. Za to konkluzja przyszła mi następująca- mam w sobie niewypowiedzianie wielką ilość uczuć, którymi potrafię obdarzyć kogoś dla mnie szczególnego, a jednocześnie nie mam ich wcale, żeby okazać je samemu sobie. Trochę jak duch jestem.

A tak poza tym, to przypomniał mi się tekst, który u kogoś podłapałem: It's so attractive when someone can handle my smart ass mouth, bipolarness, annoying ways & attitude. Instead of leaving like a little bitch. 

Jest w tym dużo prawdy. Na dzisiaj jednak dosyć. Jestem prawie pewien, że gdzieś mam zbunkrowany Hammerite. Przy niedzieli przejadę się jeszcze po balustradzie!