wtorek, 20 października 2015

Jak to się kończy?

Powinniśmy być mądrzejsi. To już nie ten wiek, kiedy rozedrgane serce przyćmiewa umysł i podejmuje się masę irracjonalnych decyzji w przypływie impulsu. Jest już przecież inaczej, istnieje bagaż doświadczeń, było się świadkiem niejednego. Widziało się więcej, niż mogłoby się wydawać. Uczestniczyliśmy w tym. Każda sytuacja wywarła piętno, była wypadkową, która ukształtowała nas w określony sposób.

Dlaczego zatem nie widzimy jak to wszystko się skończy? Dlaczego wciąż wierzymy, że będzie inaczej, lepiej, że tym razem się uda? Dlaczego ślepniemy na własne wzorce? I po co nieustannie robimy dokładnie to samo, oczekując innego rezultatu?

Nie ma znaczenia, czy ciągle wybieramy ten sam typ mężczyzn, czy też dajemy szansę jednemu, po raz kolejny. Nie jest istotne, czy wybór wynika z naszego charakteru, upodobań, czy jest wynikiem zbiegu okoliczności. To wszystko już się przecież działo i skończyło się najpewniej naprawdę niefajnie.

Po co robić coś, co nie daje szczęścia? Po co godzić się na coś, co kompletnie nie ma sensu?

Wystarczy zmienić schemat. Pójść inną ścieżką, zrobić coś, co wcale nie było do przewidzenia. I żyć dalej, w zgodzie ze sobą. Ze spokojem. I może też z nadzieją, że ta inna droga sprawi, że rzeczy nagle zaczną się układać. Przecież koniec nie zawsze oznacza rozstanie. Czasem końcem jest zmiana.

niedziela, 18 października 2015

Syndrom odstawienia.

Cokolwiek uderza nam do głowy, kiedy tylko robimy sobie z tym przerwę, koszmarnie ciężko jest stanąć na nogi. Prochy, alkohol, seks... albo facet. W jednym momencie poziom endorfin skacze ze stratosfery aż do Rowu Mariańskiego- i jak tu się po czymś takim pozbierać? Jak udawać, że nic się nie stało, jak funkcjonować zupełnie normalnie, kiedy nie ma już obok tej ciężkiej łapy, mruczącego głosu, zapachu wody toaletowej, a noc staje się upiornie cicha, bo nikt już nie chrapie niemiłosiernie?

Bardzo bym chciał napisać, że tak naprawdę to powinno nam wisieć i powiewać. Że jesteśmy wystarczająco silni i pewni siebie bez drugiego mężczyzny obok. I tak właściwie to chłop nam niepotrzebny. Owszem, kiedy jesteśmy sami, działamy bez zarzutu. Czegoś brak, ale mimo wszystko wstajemy rano do pracy, osiągamy sukces, spełniamy swoją rolę w społeczeństwie, a dodatkowo czerpiemy też coś z życia, rozwijając samych siebie i swoje pasje. Czyli jest ok. Rzecz się zmienia w momencie, kiedy na dłuższą lub krótszą chwilę wpuszczamy kogoś do życia. Jest wtedy fajniej, jest pełniej, jest przyjemniej i to właśnie tak cholernie uzależnia, bo jest... inaczej. Tak, jak być powinno. Lżej, raźniej, bezpieczniej. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby z tego wyjść? Nikt. Czasami jednak sytuacja nie pozwala czerpać radości ze wspólnych chwil, bo wisi nad głową widmo rozłąki. Nie takiej definitywnej, raczej tymczasowej. Bądźmy jednak szczerzy- ile by ona nie trwała, zawsze będzie zbyt długa.

Do dobrego zawsze najłatwiej przywyknąć, a wtedy uśpione zostaje wszystko to, co definiuje w nas samodzielność. Nagle wypada się z rytmu. Czasu jest zbyt dużo. Nie ma do kogo się odezwać, brak jest obecności, brak małych rzeczy, kompletnych pierdół, a czasami nawet tego, co przecież drażniło, jak porozrzucane ubrania, czy niedomyty kubek po kawie. Kiedyś samotna kolacja nie robiła wrażenia, teraz przeraża. Dom jest zbyt pusty, cisza staje się nie do zniesienia. Brak tego, co daje najwięcej satysfakcji- drugiego faceta w zasięgu wzroku. Bo przecież był przed chwilą, leżał obok, oddychając miarowo. Śmiał się, może trochę boczył. Jadł kanapkę. Opowiadał o czymś, niby normalnym, ale zwierzając się przy tym z czegoś, do czego nie przyznałby się nikomu innemu. Plątał się zaspany po pokoju, szukając spodni. Palił papierosa w oknie. Planował święta. Całował i tulił, mówiąc, że to potrwa tylko chwilę, że zaraz wróci. Nagle to wszystko cichnie. Drzwi się zatrzaskują, oddalająca się sylwetka staje się coraz mniejsza, aż znika za rogiem i w zasadzie nie pozostaje już nic, poza tym koszmarnym, rozdzierającym serce bólem, z którym nie wiadomo, co zrobić.

Tak łatwo jest przywyknąć do czyjejś obecności. Tak trudno jest wrócić do samotności.

Pierwsze chwile są najbardziej wymagające. Pierwsza doba. Ja płakałem. Tak strasznie, niesamowicie i mocno płakałem. Czy później jest już lepiej? Nie. Wciąż odlicza się sekundy do jego powrotu i przestaje się to robić dopiero wtedy, kiedy on znów będzie obok.


czwartek, 15 października 2015

Aktywacja rezerwowych.

W bezkresnej pamięci telefonu skrywa się niezliczona ilość kontaktów. Tych z przeszłości już raczej, mniej aktualnych. To pozycje zdobyte gdzieś na etapie szeroko zakrojonych poszukiwań, które niby przyniosły jakiś rezultat, całkiem stały w określonym przedziale czasowym, ale prędzej lub później wraca się na rynek singli, zaczynając praktycznie od zera. No nie, właściwie to nie od zera, bo zamiast użerać się z kolejnymi pomyleńcami, można po prostu skorzystać z gotowca- pierwszym ratunkiem dla nieszczęśnika, który z ciepłej, wspólnej alkowy, trafił prosto na bruk, jest więc jego własny telefon. Właśnie w nim znajduje się prawdziwa kopalnia mężczyzn, którzy przedostali się przez pierwszą selekcję. Ci porąbani z miejsca zostali usunięci, a pozostali... no cóż, coś w nich przeszkadzało, w czymś nie byli zbyt ujmujący, a może po prostu mieli pecha i zjawili się zbyt późno. W każdym razie są, z pewnością czekają zamrożeni w czasie, gotowi wskoczyć na pierwszą pozycję w niekończącym się plebiscycie na księcia z bajki. 

W ostatnim czasie jakieś niebywałe szczęście mam do tych, którzy nagle się budzą, składając mi dziwne, nie do końca określone propozycje. Oczywiście wiem czym to jest podyktowane- większość z nich to moi rówieśnicy, do których powoli dociera świadomość tego, że wypadają z obrotu. I nie będzie lepiej, ani łatwiej, a już z pewnością bajka się nie spełni. Czas iść na ustępstwa, pogodzić się z tym, że życie rewiduje marzenia w okrutny sposób i pora znaleźć swoje miejsce już bez naiwnej wiary w sielankę. Czas przejrzeć listę kontaktów.

O trzeciej nad ranem dostaję wiadomość "Cześć Krzysztof" (podejrzewam, że imię to jedyna informacja, jaką udało się uchować, bo resztę spowija gęsta mgła amnezji- wszak im więcej kandydatów przewinęło się przez lata, tym trudniej ich wszystkich spamiętać, chyba, że wyróżniali się w sposób szczególny; trochę jak z tymi "Marcinkami", o których kiedyś pisałem- Marcinków jest jak nasrał i jedynym ich wyróżnikiem jest to, czy któryś dostąpił zaszczytu obcowania cielesnego, czy już raczej niekoniecznie). Dalej w wiadomości stoi jak byk zaproszenie do spotkania, umiejscowionego w realnie nieodległej przyszłości. Na tyle taktownie, żeby nie było to zbyt nachalne. No i jest ok, nie mam pretensji przecież, na swój sposób to miłe, że ktoś o mnie pomyślał. Odpisuję więc grzecznie, zaznaczając, że kocham kogoś i jestem w to bardzo mocno zaangażowany. Wiadomości zwrotnej już nie otrzymam, najpewniej zostaję skreślony z listy rezerwowych.

I tu się zastanawiam nad jednym- czy w momencie, kiedy człowiek wstępuje w związek, lub relację bardziej zażyłą, to powinien jakieś powiadomienie wydać? Okólnik? Informację do wszystkich z listy kontaktów, że sorry, ale już (albo tymczasowo) jest poza zasięgiem?

A może trzeba inaczej? Swego czasu miałem absztyfikanta, który zniknął gdzieś powiedzmy na tydzień. Zniknął rzecz jasna absolutnie, czyli nie kontaktował się ze mną, ale też w czarodziejski sposób jego profil przestał być dostępny w magicznym miejscu dla samotnych homosiów. Oczywiście każdy normalny pedał, wie co to oznacza i rozumie, że wtedy nie warto nawet mrugnąć okiem. To zjawisko tak powszechne, jak nieoddzwanianie po pierwszej randce. W każdym razie po tygodniu Pan P. przemówił. Przeprosił za to, że mnie zaniedbał, zainteresował się tym, co u mnie. Prawie miło. Prawie. Odpowiedziałem, ze świetnie wiem, co znaczy, kiedy ktoś znika, tak jak Pan P. i naprawdę rozumiem i życzę szczęścia. A on, że fantastycznie i może utrzymamy kontakt, bo on właśnie kogoś poznał. I bach, posyła mi zdjęcie swoje i jakiegoś misia-pandy. Ale, że co? "Popatrz jak mi się pofarciło"? "Dziel ze mną moje szczęście"? A może "Spójrz co straciłeś"? Do dzisiaj nie wiem co to było, on sam chyba nie do końca przemyślał co zrobił. Pamiętam tylko swoją odpowiedź, że w zaistniałej sytuacji utrzymanie kontaktu byłoby niestosowne. Może to jednak jest metoda? Może należy wszystkim rezerwowym posłać zdjęcie swoje z misiem-pandą, i dzięki temu na zawsze zniknąć już z powierzchni ziemi? To, albo wiadomość wszystkich bez wyjątku: "Mam kogoś, więc skasuj mój numer". Gorzej tylko, jeśli by to trafiło do kogoś, kto numer już skasował.

Nie wiem. Może pora przestać już się dziwić i nie poświęcać już temu trzeciej notatki w ciągu dwóch miesięcy? Może tak ma być? Może to komplement, że jestem po raz n-ty u kogoś na pozycji drugiej, ósmej lub dwudziestej?

Ciekaw tylko jestem tego, czy ktoś rzeczywiście jest w stanie zupełnie nie myśleć o tym, że jest dla kogoś drugim, czy trzecim wyborem. Z drugiej jednak strony każdy z nas ma już za sobą jakąś historię i chyba faktycznie każdy jest już mocno przechodzony.

Ok. Wystarczy. Czwartej notatki już o tym nie popełnię!

 

niedziela, 11 października 2015

Bądźmy szczerzy.

Życie jest do bani. Gdzieś w moim około matuzalemowym wieku dochodzi do człowieka, że w zasadzie to nadal jest pod górkę, a świata sie już raczej nie zawojuje. Coraz mniej żyje się marzeniami, coraz bardziej rzeczywistością, coraz częściej zwycięża pragmatyzm. Słowem- nic fajnego.

Owszem, fantastycznie by było, gdyby nagle życie zaczęło wyglądać dokładnie tak, jak snuliśmy o nim wyobrażenia, w swej nieograniczonej naiwności. Gdyby nagle rzeczy zaczęły się układać tak, jak powinny. Tak jednak nie będzie. Nie zjawi się Matka Chrzestna, Wróżka Zębuszka, ani  Dzwoneczek, czy inna skrzydlata cholera. W oczekiwaniu na cud, życie przecieka przez palce. Cud trzeba sobie sprawić samemu, nie zrobi tego nikt za nas, a do tego trzeba przestać walczyć z wiatrakami i spokojnie rozejrzeć się dookoła, dostrzegając przy okazji nieco więcej niż do tej pory.

W pogoni za wyśrubowanymi marzeniami traci się z oczu to, co dzieje się tuż obok, pod nosem. Omija się szanse, które przynieść mogą o wiele więcej niż wydawać by się mogło. I po co? Przecież można prościej, łatwiej, nie zadręczając przy tym siebie.

Henia wie o czym piszę. I o tym śpiewa w swoim pierwszym kawałku od 2008 roku. 

Niech to będzie theme song na nadchodzący tydzień, dobrze?

 

piątek, 9 października 2015

Nuda.

Taka sytuacja:


- Hej

- Hej.

- Co tam?

- Świetnie, dziękuję. A tam?

- Nuda.

Konfuzja... Co dalej? Co odpowiedzieć? Co poradzić komuś, kto zaczepia z nudów? Chciałoby się powiedzieć: Zrób coś pożytecznego i nie truj ludziom dupy. Nie wypada jednak jakoś. Z drugiej strony, jak pociągnąć temat, nie posiadając najmniejszego nawet punktu zaczepienia? I w zasadzie po co, skoro i tak cała rozmowa jest tylko dla zabicia czasu?

Wypadałoby się jakoś wycofać, ale i tu nie za zbytnio wiadomo jak. Następuje więc moment napięcia. Kursor mruga jak szalony. Będzie coś z tego, czy nie będzie? Co za emocje! Byle tylko nie popuścić!

Przyznam szczerze, że nie wiem co dzieje się dalej, bo zwykłem wtedy tracić resztki zainteresowania i zajmować się czymś zupełnie innym. Słaby był zawsze ze mnie element rozrywkowy, w dodatku nie umiem przecież nawet zapewnić dobrej zabawy samemu sobie, dlaczegóż zatem miałbym uczynić to komuś, kto nie jest specjalnie zaznajomiony ze sztuką układania zdań współrzędnie złożonych. A może to po prostu monosylaby działają na mnie jak płachta na byka, bo nie dają żadnej furtki, żeby stworzyć z nich przynajmniej coś na kształt produktywnej rozmowy?

Moje rozmowy w tym właśnie miejscu się kończyły. Co zabawne, owymi prowokatorami do nawiązywania dziwnych, służących widać jednak rozrywce rozmów, były dzieci, czyli przedział wiekowy pomiędzy osiemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Owi młodzieńcy coś chcieli- nawet wiedzieli od kogo tego chcą, czyli od mężczyzny mocno starszego, który przeżył coś poza egzaminem maturalnym. Od takiego, który wprowadzi ich w świat homoseksualny, przy którym dowiodą własnej dorosłości, która tak naprawdę istnieje jedynie w ich własnym mniemaniu, bo sam fakt niedopasowania do rówieśników rzadko kiedy pokrywa się z osiągnięciem dojrzałości emocjonalnej i (wiem, że tu niektórym podpadnę) intelektualnej. Dlatego szukają, zaczepiają i przy okazji trafiają jedynie na zblazowanych seniorów, którzy chętnie odmłodnieją przy kimś nastoletnim, albo znajdą sobie prawdziwego sugar daddy, który naprawdę będzie miał w pindzie to, że jego synuś ma iloraz inteligencji równy tosterowi.

Zatem chłopcy się nudzą. Prowadzą durne rozmowy.  I zupełnie nic z tego nie wynika.


środa, 7 października 2015

Terapeutycznie.

Do czegoś się przyznam. 

Niezwykle kojąco na mnie działa, kiedy mogę przesuwać palcami pomiędzy włosami mężczyzny. Oczywiście mojego, inaczej to nie miałoby sensu. W każdym razie lubię gładzić skronie, kark, zataczać palcami koła na jego głowie. Bawić się, głaskać, dotykać. Delikatnie, miarowo, bez pośpiechu. Niesamowicie mnie to uspokaja i mogę to robić godzinami. Świetnie wiem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego- jedni lubią miziać, inni lubią być miziani. Sam należę do tych pierwszych, a piszę o tym dzisiaj tylko dlatego, że po pierwsze- okropnie mi tego brakuje, a po drugie- to jedna z tych małych rzeczy, które nie zawsze się docenia. A powinno! Bo intymność to nie tylko seks lub pocałunki. To przede wszystkim dotyk. Elektryzujący, odprężający, pobudzający. Terapeutyczny. Uspokajający.

Lubię tak. Bez pośpiechu. Stymulująco. Bezpiecznie. Leniwie. Niesamowicie. 

Rozkosznie.

poniedziałek, 5 października 2015

Mów mi "Polita".

Dzięki Starszemu Bratu pokochałem Paryż. Młodszy pokazał mi Warszawę, a ja prędko zrozumiałem, że mam w sercu miejsce dla jeszcze jednego świata- innego, odważnego, takiego, którego poniekąd się bałem, wiedząc doskonale, że z jednej strony może być dla mnie wielką porażką, a z drugiej- ogromną szansą i naturalną konsekwencją wyborów, których dokonałem. Postanowiłem jednak otworzyć umysł, wziąć głęboki oddech i zobaczyć raz jeszcze świat po drugiej stronie lustra.

Młodszy Brat zaplanował wszystko dokładnie, wiedział gdzie chce mnie zabrać i jak tam zaprowadzić, żebym przy okazji zobaczył jak najwięcej i doświadczył wszystkiego, czego nigdy wcześniej nie znałem. Zrobił mi tym samym najwspanialszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek mógłbym sobie wymarzyć- podarował mi emocje tak silne, że zostały one we mnie na długo.

Widziałem więcej, niż spodziewałem się zobaczyć. Spacerowałem brzegiem Wisły, wśród chmar komarów z rozbawieniem odkrywając, że "Miło Cię widzieć". Zrobiłem zdjęcie i Syrence i Chopinowi. Wjechałem na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki, żeby stwierdzić, że całkiem mi jednak jest nieswojo na wysokości trzydziestego piętra. W Łazienkach Królewskich odpocząłem tak bardzo, że nawet nie pamiętam kiedy ostatnio doświadczyłem tak błogiego stanu. I przyznaję, miałem wielką ochotność, żeby uprowadzić chociaż jedną z niesamowitych wiewiórek, które biegają tam jak szalone! W Ogrodzie Chińskim mógłbym brać ślub, albo spędzić przynajmniej jedno popołudnie, żeby obserwować kaczki-mandarynki, lawirujące wśród kwiatów lotosu. Zdziwiłem się, że Pałac Prezydencki jest taki malutki. Stwierdziłem stanowczo, że na Placu Zbawiciela (też malutkim) brakuje jednak tęczy.Widziałem Nowy Świat, jechałem metrem i nagrałem kryształową szpilkę. Prawdziwą przyjemnością było dla mnie podziwianie architektury- tak różnej, tak wielkiej, tej na wskroś modernistycznej, jak i ogromnej ilości zabytków, o których istnieniu przecież wiedziałem, nie spodziewałem się jednak ich zobaczyć w całej okazałości. O mało nie wyłamałem sobie karku spacerując pod ambasadami. Pięknie było! I przyznaję, zajrzałem też na moment do Złotych Kutasów, żeby zobaczyć o co wielkie halo (rzeczywiście o nic). Znów, jak wtedy, w Paryżu, bawiłem się w turystę, który sam już nie wie czy lepiej oglądać wszystko i cieszyć się chwilą, czy robić zdjęcia, żeby łatwiej przywołać wspomnienie.

Braterskim prezentem dla mnie były bilety na spektakl w Teatrze Buffo. Widziałem Nataszę Urbańską w "Policie", jak unosi się na linie, tańczy, śpiewa, gra i faktycznie jest Polą Negri. Zrozumiałem, że ma ona więcej talentu w małym palcu, niż chcieliby widzieć wszyscy zawistnicy z Pudelka. Zafascynowany patrzyłem na tancerzy, którzy poruszają się po scenie z tak wielką lekkością, jakiej nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Miałem łzy w oczach, kiedy mała dziewczynka cicho śpiewała "Aniele Stróżu", prosząc o siłę dla swojej mamy, dostałem gęsiej skórki przy trójwymiarowych projekcjach, które towarzyszą hipnotycznej wręcz choreografii. Przez dwie godziny doświadczyłem wszystkich emocji, które zostały mi przekazane przez twórców musicalu. Dotarła do mnie siła każdego ruchu, dźwięku, obrazu. I czułem się jak dziecko, obserwując z zainteresowaniem wszystko, co działo się dookoła, a było tego tak wiele, że nawet po wyjściu z teatru, czułem, że unoszę się kilka centymetrów ponad ziemią. Widziałem magię. Fruwały złotka, spadały płatki sztucznych kwiatów, dobiegał do mnie zapach dymu z cygara, które palił Dariusz Kordek. Były trójwymiarowe kobry, delfiny i pryskała woda. A ja to wszystko chłonąłem całym sobą, bijąc potem brawo tak mocno, jak nigdy wcześniej. I wiedząc, że przyjadę zobaczyć to jeszcze raz.

Moja Warszawa (zabawne, z jaką łatwością przyszło mi myśleć o niej jak o "mojej"), to też wspaniałe smaki. W "Dziurce od klucza" przy Radnej poznałem wspaniałe trenette z sosem carbonara i ogromną ilością pieprzu malezyjskiego. W "Wasabi" przy Placu Piłsudskiego  jadłem najlepsze sushi maki ever- tempura California shake i panko hot ebi. W Pini na Mokotowskiej spróbowałem pysznej szarlotki i cytrynowej mrożonej herbaty. U Wedla pozwoliłem sobie na wspaniałą białą czekoladę z płatkami róż i kulką lodów waniliowych. Było dekadencko, pysznie i wprost uzależniająco.


W tym wszystkim było mi dobrze i czułem się szczęśliwy. Nie boję się Warszawy, nie przeraża mnie już, nie niepokoi. Widzę siebie tam, na próbę, na dłuższy moment. W perspektywie- może nawet na zawsze. To wszystko dzięki Młodszemu Bratu, bo przecież cały ten weekend zawdzięczam jemu- to jego był pomysł, jego plan i gdyby nie on, nigdy bym Warszawy nie ujrzał takiej, jaką on ją widzi.

Zrozumiałem też coś jeszcze. Dobrze jest mieć przyjaciół, dobrze tworzyć z nich rodzinę. Warto komuś zaufać i pozwolić na to, by poprowadził. Może trochę w ciemno, najpewniej też w nieznane, ale dzięki temu zrobić pierwszy krok, na który nigdy nie można by było się zdobyć. Nie bez impulsu. Nie bez pomocy i tej pewności, że jest ktoś, kto jednak złapie w momencie, kiedy coś miałoby pójść nie tak. I jak wspaniałe to uczucie, kiedy po tym pierwszym kroku ma się odwagę iść dalej, zapominając o całym strachu i ulegając wielkiej ciekawości tego, co kryje się tuż za rogiem.

Mam wielkie szczęście do wspaniałych ludzi. Do tego, że dbają o mnie, poświęcają mi swój czas i uwagę. I widzą we mnie więcej, chcą dla mnie czegoś ponad, pilnują, żebym i ja widział siebie takiego, jakim oni mnie widzą.

Młodszy Bracie- dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś i robisz. Dziękuję za wspaniały prezent i niesamowity weekend. A ponad wszystko- dziękuję Ci za to, że jesteś.