czwartek, 27 października 2016

W ryzach.

Bywam mocno zmęczony. Nie życiem, nie pracą, nie wysiłkiem jakimś szczególnym, który można by było dostrzec, zmierzyć i uznać, że to on właśnie jest winien wyczerpaniu. Jestem naprawdę mocno zmęczony robotą na cały etat- nieustannym kontrolowaniem samego siebie. Zwracaniem uwagi na to, co mówię, co robię, jak wyglądam, jak jestem odbierany. Oglądaniem wszystkiego pod mikroskopem i blokowaniem w sobie wszelkich naturalnych reakcji. Jestem zmęczony byciem człowiekiem z drewna, strzegącym uparcie swojej prywatności, kontrolującym uczucia i nie pozwalającym sobie na jakiekolwiek pokazanie własnej słabości. Czasami nawet odnoszę wrażenie, że ta kontrola jest jak drut kolczasty, albo ogrodzenie pod napięciem, a ja siedzę w środku zupełnie nieruchomo od tak długiego czasu, że ludzie już nawet nie zastanawiają się nad tym, co ze mną jest nie tak. Po prostu traktują ową nienormalność jako pewnik i idą dalej.

Męczy mnie to o tyle, że cała ta maskarada trwa od lat. Nikt z najbliższego otoczenia nie zna mnie do końca, nikt nie odkrył wszystkich kart do końca. Jedyna osoba, przed którą byłem w stanie się otworzyć i być sobą w maksymalnie możliwym dla mnie stopniu, wcale nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Dla mnie było już jednak mocno za późno, żeby w porę skontrolować ukazany obraz siebie samego i zagalopowałem się, wierząc, że otwartość jest kluczem, a ponad wszystko należy być sobą. Okazuje się jednak, że są to zwykłe frazesy, które w żadne sposób nie przystają do rzeczywistości, albo może po prostu nie mają zastosowania wobec kogoś, kto latami chował się w skorupie, a potem z dnia na dzień uznał, że może otworzyć się przed kimś tak zupełnie do końca. Nie wiem. W każdym razie- jakkolwiek szczęśliwy jestem z powodu tego, że stać mnie było na pokazanie własnych uczuć, zwłaszcza w momencie, w którym byłem przekonany, że tam w środku jestem zupełnie jałowy, to jednak mam wielką świadomość tego, że przegiąłem i nie tylko zburzyłem obraz siebie samego, ale też poniekąd sam do siebie straciłem szacunek.

W każdym razie, znalazłem się w sytuacji bardzo wymagającej dla mnie. Ani przesadne ukrywanie, ani pełna ekspozycja nie są dla mnie rozwiązaniem. Być może popadłem ze skrajności w skrajność. Wkurza mnie jednak szczerze to, że w tym ślepym zaułku nie umiem znaleźć równowagi. Czegoś, co z jednej strony nieco bardziej mnie uczłowieczy, a z drugiej wzmocni, nie budząc odrazy burzą emocji, które do tej pory nie miały właściwego ujścia. Co gorsza- chyba nawet nadal nie mają.

Jakiś czas temu radośnie bym podpiął to wszystko pod homo-etykietkę. I rzeczywiście, byłby to wzorzec, który poznałem przecież z dwóch stron. Przesadna egzaltacja uczuciowa- owa nadprogramowość, w której wszyscy mają świadomość, że skurwielom żyje się łatwiej, co nie przeszkadza im w pierwszym lepszym momencie odstawiać pokazowy monodram, oscylujący gdzieś w okolicy silnego zwichrowania emocjonalnego. Tyle tylko, że innym chyba to jakoś mija, albo to może tylko moje mgliste wspomnienie ze świata, który tak ochoczo śledziłem pod mikroskopem, przez pryzmat własnych dośiadczeń. 

U mnie wszystko to zostało. Dla jasności- wcale się nie żalę. Dziwi mnie tylko, że ktoś tak uparcie trzymający się w ryzach, umie jednocześnie tak pokazowo tracić kontrolę nad sobą, wkraczając tym samym do znanego już doskonale świata nakazów, zakazów, warunków, umów, limitów ilościowych i treściowych, konsekwencji i obietnic z zastrzeżeniem.

Zatem jestem zmęczony. Sobą. I może dlatego rzadziej ostatnio piszę. 

wtorek, 25 października 2016

Weź go nie kochaj.

Facet Twojego życia mówi Ci, że obrączkę by Ci założył, nawet ma jedną, sam ją zrobił, ale pewnie za duża będzie, bo palce masz za szczupłe, więc może chociaż na kciuku mógłbyś nosić. I co? Rura mięknie. Weź tu miej dystans do takiego. To już nawet tej obrączki wyciągać nie musi, nawet już by mógł zatrzymać się w bezruchu, nic nie mówić, nie robić, nie starać się nawet, tylko być. Zamknąć to wszystko w bańce mydlanej i pofrunąć prosto do nieba w beztroskiej lekkości. On już zrobił, co powiniem. Już był idealny. W jednym zdaniu dowiódł wszystkiego, zdobył cały kontynent, zasłużył na pomnik i miłość wieczną.

Obrączką? Nie. Chociaż też, poniekąd. Ale bardziej tym, co powiedział, o czym pomyślał, uczuciem, które popchnęło go do tego, by słowa dobrać właśnie w ten sposób.

Czym mężczyźni rozczulają? Prostotą. Tym, że ktoś pozornie emocjonalnie odległy, w całej swojej małomówności, w tej konkretnej jednoznaczności, w stabilności i sile charakteru, w pewnym rodzaju niewzruszenia, zdolny jest zrobić, powiedzieć lub pokazać coś, co w jednym momencie czyni go bliskim i doskonałym. Odwagą, otwartością i tym, że w tym silnym, nieco szorstkim ciele wciąż tkwi wrażliwy, mały chłopiec, który ufa ludziom, nie boi się marzyć i tęskni za słodkościami.

Milion słów. Tak zupełnie niepotrzebny, skoro jedno "kocham" wystarcza.

Zatem- za wczoraj!



niedziela, 23 października 2016

Zignoruj.

Umiejętnie zadany cios boli najmocniej. Jak jednak wiadomo, wszystkie chwyty są dozwolone, żeby osiągnąć upragniony cel. W życiu prywatnym, zawodowym, w miłości, przyjaźni, w każdej, nawet najmniejszej relacji toczymy niekończące się boje, w których może nawet czasami mamy rację, a częściej tylko wydaje nam się, że tak jest. Mocujemy się z każdym- o upatrzone miejsce parkingowe, o upragniony awans, o to kto pozmywa naczynia. W tej zawziętości nikt nie odpuszcza, są jednak mistrzowie, którzy doskonale wiedzą, jak złamać przeciwnika. Bowiem najgorsza rzecz, jaką można zrobić drugiemu człowiekowi, to zignorować go.

Nie ma nic bardziej brutalnego, niż pokazać komuś, że nie istnieje, nigdy nie istniał, nie miał znaczenia, nie zasługuje na to, by go dostrzec, wysłuchać, a tym bardziej zareagować na zajmowane przez niego stanowisko. To jak bez słowa dać mu do zrozumienia "Nie ma Cię. Możesz gryźć, kopać, krzyczeć, możesz zrobić wszystko, na co masz ochotę, albo nie robić nic- dla mnie nie istniejesz". To największa zniewaga i najsilniejszy cios w pysk, jaki można komuś wymierzyć. To jak pokazać mu, że tak naprawdę nic nie jest wart.

Oczywiście cel uświęca środki. W założeniu wysyłany jest zupełnie inny komunikat- "Nie interesujesz mnie. Nie jesteś dla mnie partnerem do rozmowy, nie stoimy na tym samym poziomie, nie angażuj mnie w to, co przeżywasz. Uspokój się, to może pogadamy". Wspaniała taktyka dla wrogów. Manewr, który wytrąca z ręki każdy argument, rozjusza, dezorientuje. Jednocześnie jest tak łatwy do wykonania- nie trzeba niczego wyjaśniać, tłumaczyć. Oszczędność czasu, energii i nerwów. To jak postawić dziecko do kąta i kazać mu zrewidować własne postępowanie. Lekcja wychowawcza.

Jest to też wielka broń przeciwko tym, których kochamy. Broń niekiedy stosowana rozmyślnie, a czasem zupełnie przypadkowo, jednak zawsze niosąca ze sobą wielkie straty, prowadząc do skażenia terenu, na którym jest stosowana, w większym stopniu niż najpodlejsze nawet przepychanki emocjonalne. Odłączyć od siebie kogoś, kto kocha, to jak odebrać mu możliwość oddychania, powód do życia, cel wszystkiego. To jak ten okrutny moment w łóżku, kiedy wszystko jest doskonale, a dwa otulone sobą ciała uzupełniają idealnie każde wgłębienie, każdą krzywiznę, nie pozostawiając pustej przestrzeni, a zaraz potem brutalnie oddzielają się od siebie pozostawiając pustkę, chłód i poczucie straty tak wielkiej, jakby część nas umarła. Niby kochanek jest na wyciągnięcie ręki, ale ból fizyczny odczuwalny jest zawsze, nawet gdyby rozłąka z nim miała trwać przez ułamek sekundy.

Bez względu na to czy napotkamy ciszę wchodząc do kuchni, czy nie doczekamy się odpowiedzi na ósmy, czy dwudziesty sms, zasada jest ta sama. To boli. Nie sam fakt ciszy, ale to, że ktoś, kto deklaruje miłość, zdolny jest do bycia niewzruszonym, do biernej obserwacji tego, jak przez palce przeciekają mu bezcenne chwile, które naprawdę można o wiele lepiej spożytkować. I jak w najmniejszym stopniu nawet nie interesuje go to, co dzieje się po drugiej stronie barykady.

Mądry człowiek zrozumie, że milczenie nic nie wnosi. Nie karze, nie uczy, nie zmienia. Rani tylko, a cisza potrafi dzielić ludzi bardziej niż największa nawet odległość.




czwartek, 20 października 2016

O dupie Maryni.

Siedzę u Wedla, sącząc czekoladę z pomarańczą i imbirem. Jest tak słodka, że aż gorzka, ale pomarańczowa cząstka pachnie wspaniale, a imbir przyjemnie piecze w język. Dobre to na jesień, całkiem zgrabnie to sobie wymyślili. Przyjemnie ciepłe, welwetowe i trochę dekadenckie, gdyby zamknąć oczy, doceniając tylko sam smak. Trochę kiepsko tu. Niby wciąż brązowawo, żeby kojarzyło się z tradycją, ale umówmy się- Wrocław to nie Warszawa, a Mongolia to nie dystyngowany Staroświecki Sklep, przy Szpitalnej, gdzie naprawdę jakoś tak bardziej eleganckie to wszystko. Tutaj niby nowocześnie, ale z korzeniami, w postaci drzewa genealogicznego Wedlów na ścianie. Jak się nie ma co się lubi... to się zerka w nieodłączny czerwony kajecik i notuje, co myśli niosą. A niosą coś zawsze, a że ja ciut bardziej analogowy w pisaniu, to i zamiast laptopa, srajpada, czy innej cholery- czerwony Moleskine (żeby było z klasą) i pióro wieczne z turkusowym atramentem. Litery spisuję bardzo wolno, trochę zły na siebie, że w genach nie mam dziadkowych zdolności kaligraficznych.

Zmęczony jestem. Nie Wrocławiem, czymś innym. O tym następnym razem. Dzisiaj nie chcę przeciążać obwodów. Jak ludzie to robią? Że nie myślą o niczym, nie planują, nie analizują, myślą o pierdołach? Szczerze? Jak?

Wysoka szklanka ze śmiesznym uszkiem (kiedyś pamiętałem nazwę fachową) jeszcze pełna w połowie. Pełna, czyli jednak nie mam tylu tych ciągot depresyjnych- inaczej byłaby pusta. Smak czekolady trochę muli, ale i jest w tym jakaś perwersyjna przyjemność. Powinienem darować sobie cukier, za dużo energii po nim, zupełnie jak u tych dzieci, diabelskiego pomiotu, który z nadmiaru energii kładzie się na środku sklepu i odmawia dalszej współpracy. Też bym odmówił. Chryste, jak chętnie bym odmówił! Ale bez scen może, ja bym wybrał śpiączkę kontrolowaną. Albo hibernację z wybudzeniem ustawionym gdzieś na maj najlepiej. Cukier odstaw Krzyś. Kawy nie pij. Nie za wiele przyjemności mi w życiu zostało, nawet od kupowania butów zacząłem.stronić. Jak tak dalej pójdzie, za luksus uznam sam fakt, że oddycham. Bo może lepiej by było żyć na samym wdechu. 

O czym to ja miałem? A tak. O niczym. Relaksacyjnie, o dupie Maryni. Tylko, czy homo umieją o dupie Maryni, czy tylko o dupie Marynia? Dobra, niech będzie ten Maryń, płci męskiej, orientacji homo lub biseksualnej. Teraz wokół dupy cały świat się kręci. Winię Kim Kardashian. Bo kto to widział, żeby faceci mieli teraz dwa bąble zamiast zadka? To odwłoki jakieś, to fizycznie nie możliwe. Tym orzechy można łupać, w korytarzu postawić, jako stolik pod telefon. Kiedyś takie były. Stoliki rzecz jasna, nie dupy. Wymiarowo idiotyczne, mieściły telefon na tarczę (u nowobogackich na przyciski), a pod spodem upychało się książki telefoniczne. Nie pasowały do niczego, jak teraz te dupy odstające. W wąskich spodniach (dupy, nie stoliki) to prawie obsceniczne, nie jestem fanem. Wolę zwykły zadek. Normalny. Seksowny. Czasem poddany grawitacji, może nie tak bardzo, jak mój własny, bo tutaj wszystko za mocno w dół ciągnie, ale już zadek mojego lubego... Marzenie. Za zadkami nigdy nie byłem, w zasadzie facet zaczynał się dla mnie od pasa w górę, z małą utratą koncentracji w okolicach nóg, ale u mojego mężczyzny, owe cztery litery... Damn, ja się uaktywniam na samo wspomnienie. I dużo fajniejsze to, niż te wyćwiczone bułeczki, które wyglądają jak doczepione poxipolem, i usztywnione jakimś biustonoszem. Z pewnością wyćwiczone specjalnym zestawem ćwiczeń, pod okiem prywatnego trenera, ubranego w jakiś niebotycznie drogi spandex. Dziwna moda na te tyłki. Stary jestem. Nie nadążam za dupami, brodami i muchami upinanymi na każdą okazję. W starości nie ma jednak nic zabawnego. Mniej się rozumie.

Czekolada dopita. Myślenie o dupie jakoś ani mnie nie wyzwala, ani nie odrywa od innych spraw. Multitasking intelektualny. Mogę myśleć o bzdurach, a przeżywać swoje. Nie blokuje to, nie przeszkadza, nie spowalnia nawet. To przez cukier? Może powinienem następnym razem gdzieś przysiąść, gdzie podają coś upiornie zdrowego, podejrzanie zielonego i najpewniej bezglutenowego. Wyciągnąć czerwony notesik i znowu zacząć skupiać na sobie podejrzliwe spojrzenia.

Tak. Jestem chory. Tak. Obserwuję. Ale o czym myślę, co czuję, czego pragnę i czego się boję, wiem tylko ja. Niech więc mnie mają za ciotkę-poetkę, tetryka, schizofrenika lub przynajmniej kogoś z zaburzeniami. Może ja się tu zapodziałem z wycieczką podopiecznych domu dziennego pobytu? Albo socjalizuję się ze społeczeństwem, pozostawiony bez opieki przez siostrę oddziałową szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych, tak w ramach terapii? W piździe to mam. Jestem tylko facetem z notesem i piórem, który stanowczo za dużo ma w głowie.
Dobra. Pora ruszyć dalej. Związek emerytowanego nauczyciela ze stolika obok zaczyna szeptać w niespecjalnie zawoalowanej formie zerkając na mnie raz za razem. Chiquitita, pora przyoblec twoje wątłe ciałko w przyciasnawą kurteczkę i założyć na rączkę torebunię. Zbieraj się lalka. Nic tu po tobie. Przebieraj chudymi nóżkami w atramentowych buciczkach.

Up, up & away!


piątek, 30 września 2016

Chiquitita, co jest nie tak?

W zasadzie to nadal ja. Nic się nie zmieniło, nic nie ruszyło, może poza tym, że teraz już mniej przede mną lat, tych z trójką na początku. Może trochę przygasłem przez to, że rzeczywiście zacząłem brzmieć, jakbym za dużo się naczytał "Charakterów", których, żeby było śmieszniej, w życiu nawet w rękach nie trzymałem. A może to kwestia tego, że po trzech latach od zmiany miejsca zatrudnienia, świetnie widzę, że z jednego domu wariatów, trafiłem do następnego. W każdym razie, nadal jestem, a patrząc z daleka, można uznać, że to wciąż ten sam facet, któremu łzy stawały w oczach, kiedy słyszał pierwsze takty "Dancing Queen".

Jest we mnie jednak wielka dziura, taka, jakby mnie ktoś przestrzelił na wylot. Rana, której nijak nie umiem załatać, bo w środku brakuje zbyt wielu elementów. I to chyba najbardziej jest irytujące, bo doskonale wiem, co zostało mi odebrane. Stoję więc, tak absurdalnie nieporadnie, przed chwilą jeszcze kompletny, poskładany, funkcjonujący bez zarzutu, a teraz wybrakowany, zdezorientowany i zmuszony do tego, żeby iść dalej tak, jak gdyby nic się nie stało. Jakbym był niekompletny od początku, jakby tej brakującej części mnie nigdy nie było, bo nawet jeśli kiedyś mnie uzupełni, to i tak mam o tym nie myśleć, nie czekać na to, tylko żyć dalej. Jakby to wszystko wcale się nie wydarzyło.

Łatwo jest iść przez życie, nie wiedząc, czego w nim brakuje. Koszmarnie trudno jest jednak stracić coś, co na jeden krótki moment dowiodło, że może być lepiej. Że jest coś więcej, że istnieje jeszcze jakiś jeden element, który dopełnia, tworzy inną, lepszą wersję. Że w zasadzie nagle pojawia się odpowiedź, na pytanie, którego nigdy się nie wypowiedziało. Trudno to wszystko oddać, nawet jeśli tylko na moment. Zwyczajnie boli.

Nic mi nie jest. 

Tylko czas uleczy Cię z ran.

 

wtorek, 30 sierpnia 2016

W dzień taki, jak ten.

W powietrzu unosił się orzechowy zapach liści spalonych słonecznymi promieniami. Słońce świeciło wciąż ostro, błękitne niebo zdawało się mówić, że to wciąż lato, chociaż poranki zwiastowały już nadchodzącą jesień. Mimo wszystko, był to ciepły dzień, zupełnie jakby aura postanowiła stworzyć odpowiednią oprawę dla czegoś, co miało być czymś szczególnym, wyczekanym, prawie- idealnym. Zupełnie jakby ktoś nadprzyrodzoną mocą postanowił, że tego dnia nic nie jest w stanie stanąć na drodze, że po raz pierwszy wszystko po prostu się stanie, bez żadnej rysy, bez żadnego "ale". Tego dnia byłem szczęśliwy. Tego dnia byłem przerażony.

Wiele razy kreśliłem w głowie scenariusze, odtwarzałem role, planowałem każde słowo, każdy gest. Bardzo chciałem mieć wszystko odpowiednio opracowane, jakby to były przygotowania do służbowej prezentacji. Punkt po punkcie, żadnych nieprzewidzianych sytuacji, żadnych niespodzianek, plan awaryjny na każdą ewentualność. Postanowiłem poukładać swoje nieposkładanie i dodać tym sobie pewności, której wciąż mi przecież brakowało. Perfekcyjny plan nie obejmował tylko fiszek, ukrytych w rękawie- chociaż nie powiem, przeszło mi to przez myśl.

W wystawowym oknie spojrzałem raz jeszcze na siebie. Krytycznie, jak zawsze. Za ciemno się ubrałem. Zbyt ponuro. Strząsnąłem niewidzialny pyłek z czarnych spodni, wygładziłem granatowy sweter z wielką literą W na torsie, chusteczką przetarłem czarne buty, usuwając z nich nieistniejącą warstewkę kurzu. Szara kurtka wciąż na mnie odstawała, zbyt szczupły na nią jestem. Żadnej z tych rzeczy nie założyłem już nigdy więcej. Może przyniosły mi szczęście? Każda leży szczelnie zapakowana, na dnie szafy, tak, żeby nie uleciała z niej magia, żeby wyglądała dokładnie tak, jak tamtego dnia. Żeby mi się z Nim kojarzyła. Moje relikwie. Niemi świadkowie tego, co w sercu zachowałem na zawsze.

Znasz to uczucie, kiedy w gardle rośnie gula? Kiedy bardzo chcesz nad sobą panować, ale wszystko w Tobie drży z podniecenia, ze strachu, z tej dziwnej ochoty, żeby jednocześnie nie nadeszło, żeby się działo i było już po wszystkim? Znasz ten moment, kiedy jesteś jak w akwarium i coś się dzieje, coś mówisz, kogoś słyszysz, ale nie dociera absolutnie nic do głowy, nie kontrolujesz niczego, nie pamiętasz nawet?

To oczywiste, że plan wziął w łeb. Żaden ze scenariuszy nie został użyty, ułożyło się inaczej, lepiej, coś ominęliśmy, coś poszło w innym kierunku.

To była długa podróż, bardzo wyboista, miejscami nużąca i niepewna. Byłem już jednak na miejscu. Pojawiła się tylko jedna myśl, kiedy Go zobaczyłem. Wiedziałem, że jestem w domu i byłem absolutnie pewien tego, że chcę spędzić resztę życia, czyniąc Go szczęśliwym.

W dzień taki, jak ten, w czasie i miejscu zupełnie innym niż dziś. 


niedziela, 31 lipca 2016

Przyznaję.

Oczywiście scenariusz jest dosyć prosty: moment, w którym kogoś się pozna, w magiczny sposób uleczy ze wszystkich problemów. Znikną codzienne zmartwienia, wieloletnie kompleksy, świat stanie się prosty i rzecz jasna zniknie samotność. Bycie z kimś jest jak magiczne panaceum, dlatego większość z nas poświęca cały swój czas i energię obsesyjnej myśli znalezienia kogoś. Z tego też powodu tylu mężczyzn po prostu nie potrafi żyć samotnie i spędza kolejne lata, trafiając z jednych ramion, w drugie, bez końca plącząc się w kompletnym uzależnieniu od ulotnego poczucia trwałości. 

Tworzenie związku faktycznie zmienia rzeczywistość, a raczej sposób jej postrzegania. Bo już niekoniecznie ja jestem najważniejszy, nie tylko moje sprawy się liczą. Z tym uleczaniem to już bywa różnie, bo żeby coś zmienić, trzeba popracować nad sobą, druga osoba może jedynie do tego motywować. A samotność? Czasami będąc z kimś, odczuwa się ją wyraźniej i bardziej dotkliwie, niż żyjąc w odosobnieniu. Zatem i tu nie ma reguły.

Dla związku otwartość jest trochę takim papierkiem lakmusowym. Ukrywam partnera przed światem, czy z dumą i szczerze przyznaję się do niego? Przedstawiam go rodzinie, przyjaciołom i znajomym, noszę obrączkę i nie udaję przed sąsiadami, że ten pan, z którym mieszkam to tylko kolega- współlokator, którego nie stać na samodzielne wynajęcie kawalerki? A może żyję w ukryciu, oficjalnie twierdząc, że mam w nosie, czy inni wiedzą, bo przecież liczy się tylko miłość, a jak przyjadą rodzice, to niech miłość mojego życia chowa się w szafie (dosłownie i w przenośni)?

Wiem, że istnieją mistrzowie mistyfikacji, którzy maskaradę potrafią ciągnąć latami. Wiem, że są sytuacje szczególne, w których otwarte przyznanie się do bycia w związku jest szczególnie trudne, a czasami wręcz niemożliwe. Wiem też jednak, że tworzenie z kimś wspólnego życia oznacza, że należy przed nim postawić sprawę jasno. Powiedzieć czego może oczekiwać, a co nigdy się nie wydarzy. Tak jest po prostu fair. Nie każdemu musi być po drodze z tym, żeby przez resztę życia udawać kumpla. Nie każdemu będzie wygodnie epatować własnym szczęściem, bez zahamowań. Rzadko się zdarza, aby obie strony były w tej kwestii zgodne, ale wiem, że istnieją kompromisy- całkiem niezłe rozwiązania, które pozwalają po prostu żyć. Tak normalnie, bez tworzenia niezdrowych sekretów, ale i bez wydawania okólnika dla całego osiedla. Można. Wiem, że można.

Wiem też jednak, że aby usiąść do takiej rozmowy, trzeba swojego partnera bardzo dobrze poznać. Być pewnym, że jeśli podejmie on decyzję, zajmie stanowisko, będzie to jego własne zdanie, a nie coś, co będzie mu się wydawało, że powinien powiedzieć. Coś, co uzna, że chcemy usłyszeć. Bo to na dłuższą metę nie zda egzaminu. Są ludzie, którzy w imię miłości zgodzą się na wszystko, zrezygnują z własnych marzeń, stłumią w sobie wszystko to, co ich wyróżnia. Dostosują się. A tak chyba niekoniecznie być powinno. Przecież związek to nie wyłączne dyktowanie warunków przez jedną ze stron.

Nic nie jest łatwe. Niczego nie da się przewidzieć z góry. Bycie z kimś nie wprowadzi nas w magiczny świat, w którym wszystko jest dobre. Pojawią się problemy, inne, niż wcześniej. Będą nieporozumienia, różnice zdań, odmienne stanowiska. I co wtedy? Czy nadal spojrzysz na niego z tak niekłamanym zachwytem, jak wtedy, kiedy zobaczyłeś go po raz pierwszy?

Dogadacie się?

poniedziałek, 25 lipca 2016

Imieniny Mariana.

Dawno temu, dzień imienin oznaczał, że trzeba było zaopatrzyć się w worek czekoladowych cukierków. Oczywiście były one wówczas pośledniego gatunku, najczęściej z krochmalopodobnym, mocno perfumowanym nadzieniem. Jeśli rodzice solenizanta byli lepiej sytuowani- przynosiło się trufle. Jeśli finansowo było kiepsko- radę dawały irysy. Imienin nie można było ukryć przed światem, jak urodzin. Zawsze pani wychowawczyni dyskretnie zauważała odpowiednio wcześniej, kto będzie świętował. W zasadzie nie było wtedy źle, bo odpadało jakieś 15 minut lekcji, poświęcone na zawodzone "Sto lat", jakby to były urodziny, oraz na obowiązkowy przemarsz solenizanta z rzeczonym workiem, między ławkami, żeby poczęstować każdego. Klasowe chamy brały po cztery. Reszta pilnowała, żeby dostać jednego, a na przerwie nieśmiało się przypominała, scenicznym szeptem nadmieniając, że gdyby coś zostało, to oni chętnie...

To były lata osiemdziesiąte i początek dziewięćdziesiątych. A dzisiaj co? Przykładowo Ciocia Kryształ imieninuje. I? Gdzie wieńce kwiatów, gdzie umyślni z podarkami? Gdzie śpiewające telegramy? Nie ma. Zabawne to nawet, bo przecież każdy z nas zaopatrzony jest w brandowane firmowym logo terminarze, w których jak byk stoi przy każdej dacie, która Maryjka, Zuzanka czy Stefanek dziś świętują. Żaden Marian się nie uchowa! Pogodynki o tym trąbią, radio powtarza po horoskopie, wygooglować potrafi każdy głupi. I? I nawet tego kartoflanego cukierasa brak.

Moje platynowe, wzburzone alter ego zrobiło research i wyszło, że Pęlend jest jednym z niewielu krajów na świecie, gdzie imieniny jeszcze się świętuje. Nawet w Rosji dali sobie spokój (drogi czytelniku z Rosji, prawda to?). Raczej to jakiś postkomunistyczny relikt, trochę taki, jak ja sam- jeden z ostatnich wyrzutów sumienia, napromieniowany po Czarnobylu. Może rzeczywiście już nikomu się w to nie chce bawić? Może to nikomu nie potrzebne? Może archaiczne i kompletnie nie pasujące do całego zachłystywania się zachodem?

Kiedyś był sens. Była bibka, można się było okazjonalnie uchlać i wręczyć komuś goździk. Jeden. Łodygą do góry. I dorzucić rajstopy, jak na Dzień Kobiet. Dzisiaj? Hmm... W pracy lepiej trzymać się z daleka i pilnować, żeby ktoś nie sprzątnął nam awansu. Po pracy to już raczej nie ma sensu, bo jak się napierdolić, to w samotności, żeby nikt nie widział, ewentualnie odczekać do weekendu i uraczyć swoim browarowym pawiem przyjaciół na okazjonalnym grillu. A, jak wiadomo, grille nie potrzebują okazji. Więc po co to komu?

Jako Kryształowa, jestem z tych sentymentalnych. Tych, co wertują kalendarz, notują, ustawiają sobie przypominajki w telefonie, a listy prezentów mają przemyślane z półrocznym wyprzedzeniem. Z tych co uwielbiają walentynki, zajączki i inne akcje. Może czas już przestać? W końcu dochodzę do wieku, w którym należy świętować trzydzieste piąte urodziny przez następnych piętnaście lat... Może lepiej siedzieć cicho?

Dobrze więc. Nie będę stał w oknie, wypatrując umyślnych. Prezent sobie sprawię sam. Zamiast tortu, zeżarłem kokosankę. Czy ktokolwiek wie jeszcze co to kokosanka? Taka kostka z suchego jak pieprz biszkoptu, przełożona najgorszą marmoladą wieloowocową, grubo oblana czekoladopodobną polewą i obsypana wiórkami czekoladowymi. Cała zabawa w tej polewie i wiórkach, reszta działa raczej na zasadzie "wełna, nie wełna- grunt, że dupa pełna", jak powiedział mól. Miałem wstawić zdjęcie kokosanki na Instagram, ale postanowiłem wyładować swoje frustracje na ciasteczku, i teraz nie bardzo jest co wstawiać. I znowu w chanele się nie wbiję. A Chanel się! Zamiast tego znowu wrzucę jakieś warszawskie reminiscencje. 

Wszystkim solenizantom- aktualnym, przeszłym i przyszłym, życzę miłego świętowania we własnym towarzystwie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło- przynajmniej nikt nam nie kupi kretyńskiego prezentu z erotycznym podtekstem.

 

środa, 20 lipca 2016

Ostatni.

Ponieważ jestem wyjątkowo osobliwy, nigdy nie czułem potrzeby posiadania więcej, niż to, co mam. Inwestując swoje uczucia, nigdy nie pomyślałem, że to relacja na przeczekanie, że za chwilę czeka mnie coś więcej. A tak przecież postępuje wielu z nas, prawda? Gdzieś za horyzontem czeka lepszy facet, od tego, który jest tu obok. Jeszcze jedna dupa do zaliczenia. Jeszcze jeden kutas do obciągnięcia. Zawsze jest coś więcej. Ktoś lepszy, bardziej pociągający, inny. Zawsze. Jakby jutro miał być koniec świata. Jakby wszyscy byli na jakimś haju, nerwowo przeskakując od jednej latarni do drugiej. Żadnego zastanowienia, żadnej refleksji- nikomu nie zaświta myśl "Hej, dobrze mi tu. Dalej nie idę.".

Ilu z nas padło ofiarą takiego myślenia? Byliśmy tylko przystankiem dla chłopców, z którymi się umawialiśmy. Rozrywką na jedną noc, na cały miesiąc, może nawet na pół roku. Odciągaliśmy od złych wspomnień o kimś, kto odszedł, dawaliśmy ciepło i fizyczny kontakt, a do tego masę całkiem fajnych uczuć, które są całkiem użyteczne, by zabliźnić rany, ale na dłuższą metę kompletnie niewygodne, bo przecież nagle robi się sztywno, oficjalnie i zobowiązująco, a to od początku miała być tylko zabawa, to jasne przecież. Nikt nikomu niczego nie obiecywał. Tylko czy aby napewno taka klauzula została zawarta w ulotce informacyjnej? "Przed użyciem nie rób sobie nadziei i skonsultuj się z psychoterapeutą, a najlepiej z dwoma".

Ponieważ, jak wspomniałem, jestem osobliwy, nie do końca umiem pojąć ten fenomen. Czy wynika to ze zwykłej niestałości uczuć, czy to raczej wynik wszechobecnego utwierdzania nas w przekonaniu, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze? Na najwyższą pensję, najlepsze stanowisko, najdroższy samochód i na najlepszego faceta. To jest norma. Odstępstwa od niej są niemile widziane. Tylko skąd u licha przeświadczenie, że następny będzie lepszy od poprzedniego? Zupełnie jakby miała tu miejsce jakaś wypaczona teoria ewolucji... Że niby co? Pomni wydarzeń, wybieramy lepiej? Aż tak źle było, że może być tylko lepiej? A może jest to tylko wymówka, żeby sobie poużywać jeszcze dopóki przy czterdziestce nie wypadnie się z obiegu? Czy nie jest przecież tak, że wtedy panowie nagle pokornieją, mając na uwadze to, że więcej za nimi, niż przed nimi. Nikomu się nie uśmiecha być samotnym.

Tak, dziwny jestem. Wcale mnie nie interesuje, czy gdzieś na świecie jest jeszcze ktoś inny. Nie dbam o to, czy ktoś byłby lepszy, wspanialszy. Mnie to kompletnie nie interesuje. Wiem kogo chcę. Wiem, że nie chcę nikogo innego. Wiem też, że tak mi już zostanie i kipnę szczęśliwy, bo był ktoś, kto odpowiadał mi pod każdym względem. Jasne, że marudziłem. Oczywiście, że próbowałem go zmienić i pewnie długo nie doceniałem go w sposób, w jaki powinienem to robić. Naturalnie, że był moment, w którym uczyniłem go idealnym na wyrost, a potem odczuwałem złość, widząc, że zawyżonej poprzeczce on nie sprosta. Ale zobaczyłem coś jeszcze- nawet w jego najgorszym momencie, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być z kimś innym. Nie ma znaczenia co jest za horyzontem. Zostaję tutaj. Dobrze mi. Tutaj zbuduję swój dom.

Może trzeba mieć w sobie trochę słodko-pierdzącej naiwności, żeby dojść do tego samego momentu, w którym sam się znalazłem? Może trzeba zwolnić na chwilę i niech pozostali biegną przed siebie na łeb, na szyję? Może to kwestia potrzeb, dojrzałości (u mnie to raczej nie jest to), albo znalezienia odpowiedniego mężczyzny? Może trzeba zgrać się w czasie, żeby zacząć marzyć o tym, jak na starość będzie się szło razem na kolonoskopię, trzymając się za ręce? A może w mojej obsesyjnej miłości jednak jest trochę magii?

Zatem? Ile jeszcze tych kutasów do zaliczenia dla Was, drogie Misie, zanim przyjdzie ostatni?


poniedziałek, 11 lipca 2016

Bez obaw?

Słynę z obaw. Z tego, że myślę zbyt wiele, zastanawiam się zbyt mocno, że dzielę włos na czworo i bardzo staram się przygotować na coś, co jeszcze nie miało nawet miejsca. Na ewentualność. Na szansę, bądź ryzyko. Taki jestem- lubię komfort działania według planu. Lubię oczekiwać najlepszego, ale być też gotowym na najgorsze. Wiem, że przez to ktoś mnie nazwie panikarzem, zarzuci mi widzenie wszystkiego w czarnych barwach, ale to nie tak. Nie lubię niespodzianek. Nigdy nie lubiłem.

To dobra rzecz, prawda? Mieć gotowy plan działania. Kreślić scenariusze najbardziej beznadziejnych przypadków i wiedzieć, co będzie dalej. Jak iść, w którą stronę, jak nie zginąć. Tak mi się przynajmniej zdawało, dopóki nie zatrzymałem się w połowie drogi do czterdziestego roku życia i nie zrozumiałem, że tak naprawdę wszystko sprowadza się do tkwiącej we mnie obesesyjnej wręcz potrzeby kontrolowania wszystkiego. Żadnego "go with the flow", tylko wytyczone ścieżki, tylko konkretne, przewidywalne zachowania. Jesus H. Roosevelt Christ! W którym momencie stałem się 88-latkiem, z usranym życiem za sobą?

Podobno łatwiej jest, kiedy nie trzyma się tak kurczowo wszystkiego w garści. Podobno pewne rzeczy po prostu się dzieją, inne niekoniecznie i tak naprawdę nie za wiele można z tym zrobić. Pewnie trzeba zaufać czemuś, lub komuś. Albo co gorsza- sobie. Pewnie trzeba usiąść spokojnie i medytować, uśmiechając się wątrobą, jak radził Ketut Liz w "Jedz, módl się i kochaj".

Bardzo to wszystko mądrutkie i pewnie całkiem skuteczne. I chyba przydałoby się to przetestować, zanim wykituję, próbując wszystko opanować i umieścić w odpowiednich szufladkach.

Rzeczy niech się dzieją. A strach? To dobrze, kiedy go odczuwamy. To znaczy, że jest w naszym życiu coś, co możemy stracić.

Sam mam do stracenia bardzo wiele.

Kiedyś, na poprzednim blogu przysięgałem, że w życiu nie puszczę Rihanny. No cóż... To Star Trek, a do niego mam słabość od dziesiątego roku życia. A jeśli zamknąć oczy, to bardziej Sia, niż Riri. Czuję się więc rozgrzeszony. Beam me up, Scotty!

 

piątek, 8 lipca 2016

Kryształowa w podróży.

Gdzie moje pudła na kapelusze są? Moje Chanele? Stanley! Ja chcę żyć! Ja chcę żyć!

Kryształowa jedzie na wakacje. Nie już, nie od razu, nie na długo, ale na moment chociaż. Nie egzotycznie, nie po to, żeby wylegiwać się przez tydzień przy hotelowym basenie, ani po to, żeby pływać czółnem i podcierać się gałązką. Nie będzie wstawała o piątej nad ranem, żeby oparawanować upatrzone miejsce na plaży, ani też nie wyruszy do Dubaju, żeby narzekać, jak tam drogo. Nie ruszy w swoich Lubutenach w Bieszczady i nie będzie spała w schowku na szczotki z dziesięciorgiem niedomytych studentów poszukujących swojej tożsamości w górskim schronisku, bez WiFi, pośród niedźwiedzi sapiących za oknem i gdzieś pomiędzy odkrywaniem kolejnych bąbli na stopach a suszeniem chanelowych skarpetek, upranych w strumyku.

Kryształowa śmignie rzecz jasna do Warszawy. Popierdolona warszawianka z wyboru bardziej, niż z urodzenia. Raz śmignie w lipcu, na trochę, raz w sierpniu, też na trochę. Jako miejskie stworzenie, będzie przesiadywać u Wedla celebrując każdy kawałek swojego tiramisu (przy czym nie omieszka zaznaczyć, że lepsze jadła wyłącznie w Paryżu). Wybierze się na soczysty kawał kotleta z sosem cytrynowym, który znaleźć można tylko w "Oh Burgerze" na Rozbracie. Poszuka gdzie w Warszawie można znaleźć ukochane kronaty, wybierze się po białą czekoladę i bagietki do "Charlotte". Spędzi cały ranek, karmiąc wiewiórki w Łazienkach, przejdzie się wzdłuż Wisły, zbombarduje Instagram mniej i bardziej udanymi zdjęciami.

Posnuje się tu i ówdzie, z całą pewnością będzie ją można spotkać w najważniejszych puntach miasta. Smuteczek trochę, że to już nie sezon teatralny, bo z pewnością by się wybrała na "Mamma Mia" do Romy, raz jeszcze poruszać bioderkami, klaszcząc na stojąco i wyśpiewując z całych sił "Waterloo, nie ma ucieczki, gdy chce się żyć! Waterloo, z Tobą na wieki, bo tak ma być!". Albo czwarty raz wzruszyć się w Studio Buffo, kiedy Polita śpiewa, że dogonił ją smutek. Ale na to będzie czas jesienią. Jest lato, trzeba trochę zmienić otoczenie i złapać oddech po zawodowym maratonie przodowniczki pracy.

Jedźmy więc Stanley! Ja kocham te podróże!

BTW- mówienie o sobie w trzeciej osobie to silny objaw choroby psychicznej. Just sayin' ...


poniedziałek, 4 lipca 2016

Pedryle na traktory.

Przy poniedziałku, pochwalić się chciałem. Zawodowo, że tak powiem. Od czasu pierepałek sprzed trzech lat, o pracy wspominam rzadko, ale teraz zrobię wyjątek, bo aż sam się do siebie uśmiecham, kiedy pomyślę o tym, że jednak twardziel jest ze mnie.

Zrobiłem to znowu. Zawarła ja się, zaparła, zawzięła, zagryzła, spięła poślady tak bardzo, że aż o mały włos nie wynicowała się od wewnątrz na zewnątrz. Raz jeszcze, dokładnie tak samo, jak w 2007 roku. Prawie dziesięć lat później, nadal mam w sobie tyle siły, żeby udźwignąć więcej, niż jedna osoba by mogła. W zasadzie udźwignąłem tyle, co cztery osoby, poprowadziłem dalej i zrobiłem z tego coś, co nie tylko sprawnie funkcjonuje, ale też, gdyby mi przyszło to teraz oddać w inne ręce, nie wstydziłbym się ani chwili. I dumna ja z siebie niesłychanie.

Świetnie wiem, że moja praca na nikim nie robi wrażenia. Nie ratuję życia, nie zmieniam swiata. Nie miewam przygód, i jak to ktoś kiedyś nieco drwiąco, ale prawdziwie określił- jedynym zagrożeniem, które może mnie tam spotkać jest to, że segregator spadnie mi na głowę. Nie zmienia to jednak faktu, że w pracy, jakkolwiek nie byłaby ona łatwa w porównaniu z innymi, niosącymi ze sobą wyzwania, daję z siebie najwięcej, ile jedna osoba może z siebie dać, a od trzech miesięcy, nawet więcej niż mogłaby dać jedna osoba zastępując cztery inne. Czyli całkiem sporo.

Dlatego też dzisiaj pozwalam sobie mieć dobry humor. Pozwalam sobie nawet na to, by być z siebie dumnym. Udało mi się. Udaje mi się nadal. I cokolwiek będzie się działo dalej, bardzo chciałbym zapamiętać, że przez cały ten czas, kiedy byłem zdany jedynie sam na siebie, mimo upływu lat, które minęły od analogicznej, chociaż dużo łagodniejszej wówczas sytuacji, potrafiłem raz jeszcze stanąć na piździe i dokonać niemożliwego. 

Kto więc powiedział, że pedryle nie są robotne? Kto mówił, że rozlazłe, zmanierowane i bez życia? Kto śmiał twierdzić, że ciotki tylko sączą kolorowe drinki, siedząc z nogą na nogę, w koszulkach z wyklejanym, brokatowym napisem "Shopping is my cardio", przewracając przy tym oczkami ze znudzoną miną? No kto? 

Proponuję nowe hasło- "Pedryle na traktory!"- plakaty, spoty i banery reklamowe. Ulotki i broszury propagandowe. Oczywiscie ja w roli głównej. Zdjęcie rozpoznawcze- siedzę okrakiem na Ursusie, w boa z piór i stroju baletnicy, z różdżką Wróżki- Zębuszki. Hasło pomocnicze- "Kryształowa- przodowniczka pracy!".

A tak poza tym, to dobrze, że czasem coś jest... dobrze. 

Gdzie moje Cosmo? 

czwartek, 23 czerwca 2016

DNA.

Nie pamiętam już, czy było to na stacji w Cstochowie, czy może w Opolu. Wiem, że wpatrywałem się, z mocno wyłączonym już umysłem, w przestrzeń za oknem i myślałem o tym, o czym zawsze myślę- czyli o tym, o czym nie powinienem. Wzrok zatrzymał mi się jednak na obrazku, który nijak nie korespondował ze stanem mojego umysłu. W zasadzie dziwne jest, że zwróciłem na to uwagę...

Wzdłuż peronu spacerował ojciec z synem. Ojciec pewnie młodszy ode mnie. Mały za to mógł mieć może 3-4 lata. Obaj byli jak żywcem wyjęci z jakiejś absurdalnej bajki, w której nie istnieją złe rzeczy, ludzie są dla siebie dobrzy, a po ulicach spacerują jednorożce, elfy i dobre wróżki. Nawet nie chodzi o to, jak wyglądali, ale o to, jak się zachowywali. Ojciec prawą dłonią prowadził malca, w lewej trzymał balonik. Poważnie- balonik, taki, co dynda na sznurku, a nie jakąś komercyjną szmirę na patyku, z logo banku, czy kreskówkowe, pompowane koszmarki. Balonik. Taki, jak pamiętam z dzieciństwa. Może na kogoś czekali, może przyszli tu tylko po to, żeby mały mógł zobaczyć przejeżdżające pociągi. Uderzył mnie spokój młodego taty, wielka cierpliwość i uczucie, jakie okazywał chłopcu. Przysiedli na ławce, mały wsunął batonika, uciapał się przy tym niemiłosiernie, a tatuś zaczepił na moment balonik na ławce, wyjął chusteczkę i cierpliwie wyczyścił synowi buzię i łapki. Dał mu pić, coś mu powiedział do ucha, wyjął telefon, odszedł na jeden krok, kucnął i zrobił małemu zdjęcie. Potem usiadł obok i zrobił jeszcze jedno, wspólne, sobie i jemu. Coś mu opowiadał spokojnie, pokazywał. Młody słuchał, trochę brykał, śmiał się. Kiedy pociąg ruszał, wstali, przeszli się kawałek i machali na pożegnanie. Odmachałem, chociaż pewnie obaj tego nie widzieli. Uśmiechnąłem się do siebie. 

Cieplej mi na sercu było, lżej. Wiem, nie pasuje to do mnie, a jednak tak się wtedy czułem- jakiś taki... roztopiony czymś, czego w życiu nie doświadczyłem, za czym niby nie tęsknię, ale czego chyba trochę pozazdrościłem.

Nie wiem jak to jest mieć ojca. Nigdy też nie czułem potrzeby, aby takiego doświadczenia nabyć. Nigdy nie był mi on potrzebny, tak samo, jak ja nie byłem potrzebny jemu.

Nie wiem też jak to jest być ojcem. Nie dowiem się tego nigdy i gdyby mnie ktoś teraz o to zapytał, odpowiedziałbym bez zająknięcia, że nie czuję w sobie potrzeby posiadania dzieci. Nie lubię ich. Nie rozumiem. Nie pojmuję. To dla mnie krnąbrne potwory, z piekła rodem, naszprycowane cukrem w jeszcze większym stopniu, niż ja sam. Nadpobudliwe, nieposłuszne, wyszczekane, złośliwe trolle. Ja jako ojciec? Na to zbyt mocno lubię swój styl życia. Żegnaj święty spokoju? Do widzenia egoistyczne priorytety? Żegnajcie czyste białe ściany i ukochana kolekcjo statków kosmicznych? To nie dla mnie. Już zupełnie abstrahując od tego, że nie mam niczego do przekazania następnemu pokoleniu. Nawet moje DNA się nie nadaje. Pińcet na piwo i nowe buty też mnie nie zmotywuje.

Tamtego dnia jednak coś we mnie pękło. Pomyślałem, że jest we mnie ta nadopiekuńcza część, której mój mężczyzna tak szczerze nie znosi. Może to jakiś ślad czegoś, co pierwotnie miało być instynktem wychowawczym, ale matce naturze jakoś się wszystko we mnie pokręciło i wyszedł niespełniony egzemplarz do poprawki, który truje dupę dorosłemu facetowi, pytając go po 40 razy dziennie, jak się czuje, zamiast spełniać się przy przewijaniu? Czy gdybym miał możliwość, odpowiednie uwarunkowania prawne, czułbym się gotowy? Czy ów cechujący mnie przecież wielki egoizm, pozwoliłby mi wykrzesać z siebie coś, dzięki czemu mógłbym ukształtować małego człowieka? Syna? Odezwał się we mnie głos, który powtórzył ze stanowczością tak wielką, że aż samego mnie to zdziwiło. Głos, który wypowiedział zdanie, które już kiedyś słyszałem od kogoś- "Byłbyś dobrym ojcem". I to mnie zabolało. Bo nie byłbym. Nie chciałbym być. A może jednak byłbym?

Czy wyśmiewając samego siebie w takiej roli, wmawiam sobie, że nie jest mi to potrzebne? 

Wiem, że chcę stworzyć rodzinę. Inną jednak od heteroseksualnych wzorców. Wystarczy mi dom i mój partner. Nic więcej. Jestem spokojny i pewny tego, z kim chcę budować świat. Jestem przekonany, że życie we dwóch mi wystarczy i za dwadzieścia lat powiem raz jeszcze, że nie mógłbym być szczęśliwszy.

Może więc nie ma się nad czym zastanawiać. Mam przecież wszystko to, czego chciałem.

wtorek, 21 czerwca 2016

Non sequitur.

Na właściwego partnera czeka się długo. Bardzo długo. I owo "długo" jest bardzo subiektywne, bo bez względu na to o jakim przedziale czasowym mowa, zawsze dla każdego będzie to zbyt długi czas oczekiwania. Zniecierpliwienie narasta, presja coraz większa, a umysł wciąż dokarmiany kolejnymi hollywoodzko-baśniowymi bzdurami o tym, jak to każdy musi mieć swoje "żyli długo i szczęśliwie". Każdy. Bo jak nie będzie miał, to z pewnością coś z nim nie tak. Bierzemy wiec udział w niekończącym się wyścigu, łudząc się, że mamy równe szanse z resztą uczestników. Pal sześć, że tylko część z nas dobiega do mety, a nawet dla zwycięzców często jest ona tylko chwilą wytchnienia przed następnymi zawodami. Biegniemy za marzeniem, zapominając, że tylko głupcy żyją w świecie fantazji.

Kiedy w końcu spotyka się odpowiednią osobę, nagle okazuje się, że przenosi się na nią wszystkie oczekiwania, wyobrażenia, całe to marzenie, które latami pielęgnowało się w sercu i w głowie. Temu jedynemu mężczyźnie przypisujemy szereg cech, które być może nie do końca posiada, wiele, które jest mu całkowicie obcych i parę takich, które może i by pasowały, ale tylko przy pomyślnych wiatrach. W rezultacie wokół tego nieszczęśnika tworzymy cudowne, tęczowo-brokatowe halo, które pozwala nam z jednej strony żyć snem na jawie, a z drugiej przenieść na niego całe niespełnione do tej pory uczucie, nawarstwione na przestrzeni czasu i będące koszmarną wypadkową innych nieudanych prób i zawodów miłosnych. Spory to bagaż, wiele do udźwignięcia dla dwóch, a co dopiero, jeśli przenieść to wszystko tylko na jednego. 

Intencje są dobre. Jak zwykle. Na nic to jednak. Nikomu nic nie przyjdzie z tego, że chciało się dobrze, że widziało się to, co najlepsze, bo często to tylko projekcja, nic więcej. Nic prawdziwego, nic, co by mogło dać solidne podstawy.

Rezczywistość weryfikuje wyobrażenia bardzo szybko. Okazuje się, że ten wyśniony mężczyzna wcale nie ma zawsze nieskazitelnej fryzury i świeżego oddechu. Że czasami ma zły humor, że pewne rzeczy go drażnią, a innych wprost nie znosi. Bywa tak, że jest kompletnie nie do użytku, że interesują go zupełnie inne rzeczy i wcale nie jest mu po nosie, że dostał w prezencie rolę kogoś zupełnie innego, niż jest w rzeczywistości, z dodatkowym gratisem w postaci niespełnionych do tej pory nadziei

Do kogo pretensje później? Do niego za to, że nie jest kimś, na kogo próbowało się przenieść zgromadzone przez całe życie marzenia, czy do siebie o to, że w pogoni za snem, straciło się z oczu rzeczywistość?

I co będzie w momencie, kiedy on zorientuje się, że jest postrzegany jako ktoś zupełnie inny i nawet jeśli będzie się starał sprostać wyobrażeniu, to z czasem zrozumie, że to wszystko go przerasta? Co będzie, kiedy zacznie się odsuwać coraz mocniej, przerażony tym, czego doświadcza? Im bardziej będzie się odsuwał, tym gorsze będzie jego położenie, bo świetnie wiemy, jak z nami jest, kiedy zostaniemy brutalnie odseparowani od uczucia na wskroś uzależniającego, gdzie w jednym momencie budujemy bajkowy świat, a w następnym tracimy wszystko, zostając na lodzie, z przyklejoną centralnie na czole etykietką zwichrowanego czubka.

Marzenia są zdradliwe. Podstępnie zżerają duszę, czyniąc nas ślepymi na to, co dzieje się dookoła. Sprawiają, że rozpędzamy się jak szaleni, chcąc więcej i więcej. I zapominamy przy tym, że to kompletnie nie tędy droga. 

O dramaty prosimy się sami. Tylko winimy za to wszystkich, poza sobą. 

 

niedziela, 19 czerwca 2016

Skoro mam już zwariować.

Leczenie poharatanej duszy nigdy nie jest procesem łatwym ani fajnym. To raczej niekończąca się seria prób i błędów, przy której jest naprawdę cała masa ofiar w ludziach. Człowiek staje się bombą z opóźnionym zapłonem. Nie wiadomo kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach, ale z całą pewnością wybuch jest nieunikniony. Zatem kiedy jest się wariatem, poza oczywistym rozwiązaniem własnych problemów i wyeliminowaniem czynników sprzyjających zwichrowaniu, niezwykle ważne jest to, aby ów wybuch zminimalizować. Zmniejszyć siłę rażenia, a w perspektywie- bombę całkowicie rozbroić.

Jakże wspaniale by było, gdyby w głowie, z odpowiednim wyprzedzeniem, zapalała się jakaś czerwona lampka. Komunikat typu "Uważaj: do eksplozji pozostało 3 dni 8 godzin 11 minut i 46 sekund". Nie ma tak dobrze. Oczywiście, sam po sobie jestem w stanie stwierdzić, że balansuję na krawędzi, ale za wszelką cenę staram się wtedy odwlec ten moment. Jest to jedyna rzecz, jaką mogę w takiej chwili zrobić. Skoro już ma mi odbić, mam znowu dowieść swojej niedoleczonej depresji, mam stać się raz jeszcze upierdliwym neurotykiem, niech przynajmniej sam zdecyduję o tym, kiedy ma to nastąpić. Niech mam wrażenie kontroli. To zawsze coś- może przy odrobinie szczęścia, zyskany czas pozwoli oczyścić teren w polu rażenia?

Przez lata zauważyłem, że działają na mnie dwie metody. Powiedzmy, że działają. Niestety żadna nie przydaje się na dłuższą metę, żadna nie leczy, nie jest cudownym środkiem. Obie jednak pozwalają zyskać trochę czasu i przez to funkcjonować w miarę normalnie.

1. Nie wybuchnę dzisiaj.

To trochę takie wmawianie sobie czegoś, ale sprzyja utrzymaniu samokontroli. Nie zwariuję dzisiaj, nie zrobię tego jeszcze przez kilka godzin, aż dzień się skończy. Nie udowodnię po raz kolejny, że mam nierówno pod sufitem, przynajmniej nie dzisiaj, odczekam dzień, drugi, może nawet cały tydzień. Potem pozwolę sobie na wszystko. Wezmę głęboki oddech i wyrzucę wszystko to, co mnie boli.

Oczywiście, że jest to tłumienie w sobie emocji. Jasne, że to kompletnie niezdrowe i niekorzystne, a takie sprawy powinny być rozwiązywane na bieżąco. Mhm, tyle o tym mówi teoria. W praktyce, ilu z nas pójdzie do szefa i wygarnie mu, że wykonuje frustrującą pracę i nie czuje się docenionym pod względem finansowym? Ilu przyzna partnerowi, że coś mu nie pasuje i przyszedł czas, żeby wypracować kompromis? Ilu powie rodzinie, znajomym, że zauważyło coś niedobrego i źle się z tym czuje? Tłumimy emocje w stopniu maksymalnym, równie dobrze możemy więc zwlekać ze swoim wybuchem tak długo, jak to możliwe.

Zresztą- może się zdarzyć przecież i tak, że jutro, za kilka dni, za jakiś czas, to wszystko nie będzie już takie złe, prawda? Przynajmniej dobrze jest pobyć przez moment naiwniakiem.

Zatem nie dzisiaj. Albo...

2. Co mnie dzisiaj ucieszy?

Czyli jestem jak psychodeliczna wersja Julie Andrews w "Dźwiękach muzyki". Rano otwieram oczęta i wyliczam wszystko to, co danego dnia może mnie uszczęśliwić. Od małych pierdół, po wielkie rzeczy. Brakuje jedynie tego, żebym później zatańczył na alpejskiej łące. Słabe to, ja wiem, kompletnie nie leży w moim charakterze, chociaż powinno i staram się ze wszystkich sił, żeby taka radość we mnie nie tylko zaistniała, ale i utrzymała się na dłużej. Bo tak można. Znam wiele osób, które potrafią i radzą sobie dzięki temu o niebo lepiej, niż ja.

Bardzo długo ta metoda nie działała na mnie kompletnie. Wszystko było nie tak, wszystko źle, nikt mnie nie kochał i nikt mnie nie lubił. Z czasem jednak, okazało się, że to jednak nie jest wcale tak beznadziejny pomysł. Małe rzeczy, myślenie o nich, snucie planów, tych najdrobniejszych, nie takich wielkich, które sprzyjają oczekiwaniom, a te z kolei prowadzą do nieuniknionych rozczarowań, okazały się trzymać mnie mocno na ziemi. Nawet gdy było bardzo źle, takie wyliczanki przynosiły większy spokój, może jeszcze nie tyle opanowanie, co raczej próbowały zaprowadzić porządek w chaosie. Wtedy też myśli zaczynały płynąć po prostu wokół mnie, a ja sam nie starałem się w żaden sposób ich zatrzymać, zawrócić ich kierunku, zmienić, wpłynąć na nie, lub całkiem je wyeliminować. Na tej wielkiej autostradzie byłem ja, a obok mnie cały ten szajs, który mnie spotykał i drobnostki, które ratowały mi dupsko. Wszystko krążyło, a ja tylko obserwowałem to, nie robiąc przy tym nic szczególnego. Czy nie na tym polega spokój? Na całkowitym opanowaniu wobec tego, co dzieje się dookoła?

Cieszyła mnie więc czyjaś obecność. Wiadomość od kogoś bliskiego. Wspomnienie. Pogoda. Cieszył mnie spacer, drobiazg, zjedzony posiłek. Snułem plany- na popołudnie, na następny dzień. Trzymałem się myśli o planowanym wyjściu do kina, o kolejności obowiązków, które miałem wykonać następnego dnia w pracy, nawet o tym, którą koszulę założyć, żeby nie powielić zestawu sprzed tygodnia. Całkiem sporą radość upatrywałem w zjedzonej wuzetce i w przeczytanym rozdziale książki. Nie była to jeszcze taka radość, której oczekiwałem, ale moje myśli trochę zwalniały przez to, a ja sam- spokojniałem. 


Dzisiaj wiem, że bez względu na to, którą metodę przyjmę, to i tak w pewnym momencie wrócą do mnie myśli, przez które się zamartwiam. Taki jestem. Martwię się wszystkim i wszystkimi, martwię się w każdej minucie każdego dnia. Za nic w świecie nie chciałbym się stać zimny i obojętny, nawet jeśli nie każdemu jest do końca po drodze z tym, jaki jestem. Wciąż jednak będę szukał innych metod, poza tymi, o których wspomniałem, bo chciałbym też być nieco inny. Wciąż troskliwy, ale też stojący twardo na ziemi, a nie odlatujący na własnych lękach gdzieś daleko w inny świat. 

Jeszcze tylu rzeczy muszę się nauczyć...


środa, 15 czerwca 2016

Fenomen.

Mój mężczyzna nie ma ze mną łatwo. W zasadzie to serdecznie mu współczuję, że tak fatalnie trafił. Utrudniam wszystko do granic możliwości, ale jędzowaty charakter objawia się we mnie wtedy, gdy mojej lepszej połowy przy mnie nie ma, bo gdy jestem z nim, nie ma takiej rzeczy, której bym mu odmówił.

Nie bardzo umiem jednoznacznie wskazać, na czym polega jego fenomen. Co dzieje się takiego, że gdy jestem przy nim, na wszystko patrzę zupełnie inaczej? Czy to barwa jego głosu, spojrzenie? Fakt, mógłbym go słuchać godzinami, a piękniejszych oczu w życiu nie widziałem. Głupio by było jednak napisać, że chodzi tylko o to. Jest przecież więcej. Ten szczególny rodzaj poczucia humoru, w którym łatwo dostrzec jego nieprzeciętną inteligencję? Oczywiście, że tak! Jego umysł jest jak brzytwa, ale to wciąż nie wszystko. A może chodzi o to, jak się przy mnie zachowuje, jak w nieoczywisty sposób daje mi do zrozumienia, że dba o mnie, kocha i liczy się ze mną? Naprawdę nie wiem, czy tak działa na mnie jego sylwetka, profil, a może sam zapach. Nie wiem, czy chodzi o sposób w jaki mnie całuje, czy raczej o to, że kiedy czuję jego dotyk, mam wrażenie, że obchodzi się ze mną tak delikatnie, jakby trzymał w dłoniach coś najcenniejszego na świecie. Nie wiem nawet w którym momencie przy nim spokojnieję. Czy ma to miejsce, wtedy, gdy trzyma kubek z herbatą, czy raczej kiedy sięga po papierosy. Pojęcia nie mam, czy tracę przy nim swoje bojowe nastawienie wtedy, gdy wychodzi spod prysznica? A może wtedy, gdy zasypia i słyszę, jak jego oddech spokojnieje i staje się kojąco rytmiczny? Jest tak wiele rzeczy, które mnie w nim fascynuje, przez które tracę rozum. Tyle w nim podziwiam, tyle dostrzegam. To kim jest, jaki jest, kim się stał, kim potrafi być.

Zadziwiające jest to, że w takim momencie, kiedy jestem przy nim, doskonale wiem, że nie zmieniłbym w nim ani jednej rzeczy. Gdybym mu o tym powiedział, nie uwierzyłby mi. Zbyt często ciosam mu kołki na głowie, zbyt rzadko powtarzam mu, że jest moim jednym na milion. Jednym na cały świat. 

I teraz jedno spojrzenie na niego. Dźwięk głosu, dotyk, cokolwiek, co niesie ze sobą reakcję, dowód na jego obecność. Zapominam. Wiem, że przez resztę życia chcę się budzić, czując się bezpiecznie w jego objęciach. Czując na sobie ciężar jego ramienia, wsłuchując się w bicie jego serca. Nie jest mi potrzebne nic więcej. Nie dbam o to, gdzie będę, nie obchodzi mnie co ze mną będzie się działo. Nie jest ważne, czym będę się zajmował, co osiągnę. Wiem, że chcę być w zasięgu jego łapy. Do tego momentu, cokolwiek jeszcze wydarzy się po drodze- wytrzymam, zniosę to. Poradzę sobie.

Dookoła dzieje się mnóstwo złych rzeczy. A ja myślę o przyszłości. 

Miłość to naprawdę zabawna rzecz. 

Kocham i tęsknię.