Jest we mnie jednak wielka dziura, taka, jakby mnie ktoś przestrzelił na wylot. Rana, której nijak nie umiem załatać, bo w środku brakuje zbyt wielu elementów. I to chyba najbardziej jest irytujące, bo doskonale wiem, co zostało mi odebrane. Stoję więc, tak absurdalnie nieporadnie, przed chwilą jeszcze kompletny, poskładany, funkcjonujący bez zarzutu, a teraz wybrakowany, zdezorientowany i zmuszony do tego, żeby iść dalej tak, jak gdyby nic się nie stało. Jakbym był niekompletny od początku, jakby tej brakującej części mnie nigdy nie było, bo nawet jeśli kiedyś mnie uzupełni, to i tak mam o tym nie myśleć, nie czekać na to, tylko żyć dalej. Jakby to wszystko wcale się nie wydarzyło.
Łatwo jest iść przez życie, nie wiedząc, czego w nim brakuje. Koszmarnie trudno jest jednak stracić coś, co na jeden krótki moment dowiodło, że może być lepiej. Że jest coś więcej, że istnieje jeszcze jakiś jeden element, który dopełnia, tworzy inną, lepszą wersję. Że w zasadzie nagle pojawia się odpowiedź, na pytanie, którego nigdy się nie wypowiedziało. Trudno to wszystko oddać, nawet jeśli tylko na moment. Zwyczajnie boli.
Nic mi nie jest.
Tylko czas uleczy Cię z ran.