niedziela, 31 stycznia 2016

Szafa.

Kiedy już w pewnym, całkiem słusznym wieku, obejmiemy prawdę o sobie i zdecydujemy się wyjść z szafy, pierwsze swoje kroki, jako wyzwolonego homoseksualisty, kierujemy nigdzie indziej, a z powrotem, w kierunku garderoby. Oto bowiem nadchodzi koniec spowijania się w stonowane kolorystycznie, nieco zbyt obszerne haweloki. Nie trzeba już być wizualnie heteroseksualnym. Można pozwolić sobie na więcej. Ba! Można sobie pozwolić na wszystko!

Zaczyna się jednak zachowawczo, od detali. Pierwsze są skarpetki. Najpierw w coraz bardziej odważnych kolorach, jaskrawych, lub pastelowych. Im dalej w las, tym większa pstrokacizna, wzorki, rzuciki, printy. Wciąga to, jak diabli. Skarpetkowe apogeum osiągamy w momencie, kiedy rozmyślnie łączymy po jednej, z zupełnie różnych par. Myślimy, że to takie oryginalne, chociaż nic w tym nowego. Kobiety już dawno nas uprzedziły- moja Babcia na przykład, zwykła malować górną i dolną część ust różnymi kolorami pomadek. Ot, tak- bo mogła. Ze skarpetkami robimy dokładnie to samo- bo możemy. A od nich dopiero zaczynamy rewolucję.

Podkreślając swoją indywidualność, tak naprawdę nadal kopiujemy. Pozostając przy stopach- kiedy po coming oucie możemy sobie pozwolić na wszystko, co robimy, jako pierwsze? Kupujemy New Balance. Bo wszyscy mają. Fakt, do tego dołączy pierdylion innych modeli, będą brogsy, mokasyny i z pięćdziesiąt par sneakersów, ale New Balance to must-have. I czort z tym, że tylko 1/4 z nas biega, lub chodzi na siłownię. Sportowe buty mają wszyscy, bez wyjątku. 

Szafę zaopatrujemy też w niezliczoną ilość spodni. Czasy, kiedy chodziło się cały rok w dwóch parach dżinsów, szczęśliwie mamy za sobą, więc teraz można zaopatrzyć się w dopasowane chinosy, slim fity, rurki i inne rajstopki, których założenie wymaga przybrania pozycji leżącej, a później już lepiej jest zaniechać siadania. Kuriozalne joggersy w zimie, kiedy mróz dookoła, a tu gołe kosteczki świecą, bo tak modnie i "trendi". Znów można poudawać trochę sportowca i sprawić sobie ładne spodnie dresowe, bo to już nie te worki, w których stoi się pod dyskoteką z bejsbolem, ale idealnie skrojony przyodziewek, dzięki któremu można podkreślić swój na pozór lekki stosunek do mody. Oczywiście te pozory to bardziej dla świata, niż dla nas samych, bo uważnie przyglądamy się wszystkiemu, co mają na sobie homoseksualni przedstawiciele naszej płci, podpatrując konkretne połączenia i z wypiekami na twarzy polując na identyczne egzemplarze poszczegolnych elementów garderoby.

W szafie musi znaleźć się dziadkowy sweter, rozpinany, głęboko wycięty. Kilka bluz z zabawnymi nadrukami, coś w norweskie wzory. Idąc dalej- cudowne koszuliny. Musi być jedna w czarno-czerwoną kratę. Musi być kilka we wzorek- już nieoczywisty, bo drobny, mżący, widoczny dla wprawnego oka. Może kwiatowy, może paisley, albo, jak skarpetki- nieco zabawny i zwracający uwagę tych, którzy dostrzec go powinni. Marynarka tylko wcięta, najlepiej by było ich kilka, w różnych kolorach, byle nie nudnych. Do tego muszka, bo krawaty są przecież takie sztywne. Muszki opanowały świat i wszyscy je noszą, przez co już wcale nie są takie zabawne, a najzwyczajniej w świecie- oklepane. Wiem, podpadnę, pewnie stary jestem, ale mężczyzna z eleganckim krawatem jest dla mnie milion razy bardziej pociągający, niż fircyk w muszce. Ale coż, moda na muszki to kolejna rzecz obowiązkowa, a opór jest daremny. Muszka u homo musi być.

Personalny niezbędniczek, składający się z telefonu, pedałofonu, kluczy, chusteczek higienicznych, przenośnego atomizera na perfumy i korektora taszczymy już nie w sportowych plecakach, ale gustownych torbach, przewieszonych przez ramię. Z większym bagażem, w podróż służbową, albo na seks-eskapadę weekendową, to już tylko z torbą typu bowling, kupioną teoretycznie na siłownię, chociaż w zasadzie pokazujemy się tam tylko raz i tylko po to, żeby kupić karnet, z którego się nigdy nie skorzysta. Jeśli już jednak plecak, to tylko kanciasty i retro. Trochę hipster, ale nie za zbytnio.

Cóż jeszcze? Kilka fajnych zegarków, żeby pokazać, że ma się klasę, nawet jeśli nikt nie pamięta już o tym, żeby zmienić czas na zimowy, albo zanieść do zegarmistrza, by zmienić baterię. Liczy się wrażenie. Musi być więc jeden elektroniczny, żywcem wyjęty z komunijnych podarunków lat osiemdziesiątych. Parę obrączek, żeby nikt nie zadawał niewygodnych pytań o to, czy się z kimś spotykamy, jakieś bransoletki, czy wisiorki, żeby błysnąć szczupłym przegubem dłoni, albo włosem na torsie, zakładając pod marynarkę t-shirt z dekoltem w serek. 

Jeśli kurtka, to koniecznie parka lub puchowa. W okolicach trzydziestki to już bardziej obowiązkowo płaszcz, najlepiej o długości 3/4. Dla niedowidzących okular intelektualisty, dla gwiazd- awiatory, lub tanie podróbki Ray-Banów. 

Niby się wyróżniamy. Niby wszystko jest okay. Niby każdy podkreśla swoją homoseksualność i to, że ona do czegoś zobowiązuje- do zrobienia z siebie wyroczni mody. Czy jednak tak jest w rzeczywistości? Czy perfekcyjny look hipstera, drwala, lub księcia z bajki nie uzupełniamy o jednakowe brody, mocno wygolone boki i długie, zaczesane do tyłu grzywy? Czy rzeczywiście każdemu pasuje podkręcony wąs, albo chociaż trzydniowy zarost?

Bycie homoseksualistą, nie czyni z nas wyroczni mody. Żaden z nas nie staje się Anną Wintour, wychodząc z szafy. Owszem, pozwalamy sobie na więcej, nie boimy się zestawień wzorów, kolorów, czy faktur. Nie boimy się założyć czegoś mocno postępowego, nie brakuje nam odwagi, żeby błyszczeć. Tylko czy czasami ten błysk nie jest światłem odbitym? Albo czy nie razi zbyt mocno i nie naraża na śmieszność?

I to naprawdę zabawne, że całym swoim wizerunkiem odbijamy sobie lata, które spędziliśmy, upychając samych siebie w konwenanse, narzucone nam przez otoczenie. Chcąc się wyróżnić- powielamy cudze rozwiązania, tworząc z nich mundurki, z którymi tak uparcie walczyliśmy za młodu. A może ta uniformizacja jest lepsza? I rzeczywiście żyjemy w czasach, w których wszystko każdemu pasuje?

Czy rzeczywiście przez coming-out odnajdujemy siebie, czy raczej gubimy w natłoku wzorów do naśladowania?

A ja bym to wszystko zwalił na presję. Bo jak homoseksualista, to musi być dobrze ubrany. Musi mieć najlepszą przyjaciółkę. Musi pić kolorowe drinki. Musi znać się na urządzaniu wnętrz.

I przez to "musi" gubimy się w nadmiarze tego, co "może".

 

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Time out.

Pochłaniając kolejne, ponadnormatywne opakowanie biedronkowych słonych toffi (ciężko znoszę zimę), uświadomiłem sobie, że gdyby w tym momencie zadzwonił telefon, nie miałbym najmniejszej ochoty rozmawiać z kimkolwiek. W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego, bo nie jest tajemnicą, że stronię od ludzi, nie mniej jednak istnieje na świecie bardzo ograniczona ilość osób, dla których zrobiłbym wyjątek. To grono bardzo ścisłe, dostać się do niego praktycznie nie można, ale dla tych ludzi naprawdę zerwałbym się w środku nocy i ruszył na koniec świata, gdyby zaszła taka konieczność.

Więc tak. Cały świat mam w głębokim poważaniu. Dla wyjątków, jestem jak pieprzona Florence Nightingale. I jak we wszystkim- tu również nie mam granic.

Nadopiekuńczość to jeden z przejawów mojej upierdliwości, w dodatku taki, który działa wyjątkowo aseksualnie i odstraszająco na mężczyzn. Mógłbym udawać, że nie wiem skąd mi się to wzięło, ale wiem doskonale, zresztą geneza nie jest chyba aż tak ważna. O wiele bardziej istotne jest to, że kogoś innego stawiam przed sobą (chociaż są i tacy, którzy by stwierdzili, że jestem wyjątkowym egoistą... Besos dla nich).

Zastanawia mnie to, czy rzeczywiście jest sens, żeby być dla kogoś na każde zawołanie. Pomijając sytuacje ekstremalne, może się okazać, że tak naprawdę stawiamy samych siebie do czyjejś dyspozycji nieco na wyrost. Załóżmy, że rzecz odnosi się do kogoś, kto z byle czego potrafi zrobić dramat (jak ja). Czy rzeczywiście powinno się wtedy reagować na każdy alarm? A może należy ustalić granice i czasem niech ten telefon nadal dzwoni? Bezduszność, czy raczej zdrowy rozsądek?

W odniesieniu do związków, robi się jeszcze trudniej, bo decyzja o tym, żeby uczynić z kogoś część swojego życia, jest równoznaczna z wzięciem na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka. Czyli jeżeli mój mężczyzna dzwoni w środku nocy, odbieram i pędzę do niego, na złamanie karku. A co jeśli dzwoni tylko po to, żeby powiedzieć, że mu smutno? Albo miał zły sen? Albo może wcale nie dzwoni, tylko robi coś takiego, co może wcale nie jest tak istotne, ale swoim działaniem chce wywołać określoną moją reakcję? Wybiorę jego, czy swój spokojny sen?

Mój wstrętny, paskudny, nieznośny charakter wybierze kogoś. Podniosę swoje stare, sflaczałe dupsko i odbiorę telefon, ruszę z pomocą, zrobię, co w mojej mocy. Zimą poprawię szalik, w chorobie zrobię zakupy, podam lekarstwo, nie zasnę, dopóki nie poczuję, że oddycha miarowo. Na podróż spakuję witaminy i będę przypominał o wizycie kontrolnej u lekarza. Na starość dotrzymam towarzystwa, rozbawię, pocieszę i będę pamiętał za nas dwóch, kiedy zacznie mu się wszystko mylić. Najpewniej zejdę też z tego świata zaraz po tym, jak on zamknie oczy. Tu nie chodzi o to, żeby ograniczać czyjąś swobodę, żeby dusić nadmiarem uczuć. Wszyscy chcemy być potrzebni. To kwestia tego, co dla mnie ważne, tego, co wybiorę wcale nie po to, żeby dostać medal, ale dlatego, że chcę.

Żeby było zdroworozsądkowo, powinno być tak: "Kocham Cię. Ale siebie kocham bardziej". Tyle, że ja nigdy nie miałem nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Nie ustalę więc granic. Nie odetnę się, nie będę miał czasu tylko dla siebie. Nie chcę. Kiedy będę potrzebny, po prostu się zjawię. Nawet jeśli to kompletnie niemęskie i odpychające. 

A podobno taki nieprzewidywalny jestem...


piątek, 15 stycznia 2016

1,3,14.

Przerwy są głupie. Nic nie jest w stanie uciszyć wewnętrznego zegara, który wciąż odmierza czas i doskonale wie, ile czasu już upłynęło.

Ostatnia rozmowa. Ostatni pocałunek. Ostatnie "kocham Cię". Kiedy wszystko milknie, cisza staje się nie do zniesienia.

Dzień cały. Trzy doby. Dwa tygodnie. Sto trzynaście dni. Lata.

Każda przerwa jest zbyt długa. Każde rozstanie to kompletny bezsens. O tym się nie da nie myśleć. Nie można nie tęsknić. Nie da się nic nie czuć. 

Po co to? Przerwy nic nie dają. Wtedy boli tylko bardziej.

Naprawdę, głupie to.


czwartek, 14 stycznia 2016

Kreślenie scenariuszy.

Dajcie mi jeden mały impuls, a natychmiast dorobię do tego nawet nie tyle teorię, co realny scenariusz, ze wszelkimi możliwymi zakończeniami, nawet gdyby miały być najbardziej nieprawdopodobne. Bez względu na to, czy roztoczy się przede mną szansa na coś dobrego, perspektywa porażki, czy może zaświta jedynie cień nadziei na coś, co może się różnie skończyć- moje szare komórki pobawią się w niezawodnego analityka, graniczącego z wróżem, który będzie planował co zrobi dalej.

Nie cierpię stanu zawieszenia. Reaguję niemal alergicznie na wszystko to, co jest niedookreślone i mgliste. Nie lubię niejasnych sytuacji. Szczerze wkurza mnie granie na zwłokę. Dlatego interpretuję. Przygotowuję się na każdy możliwy wariant. Nie z nudów, czy wrodzonej upierdliwości. Bardziej dlatego, że bezpieczniej się czuję wtedy, kiedy wiem, co mnie czeka. Oczywiście z reguły nic nie wiem i jedyne, co mogę zrobić, to przygotować sobie scenariusz ot tak, na wszelki wypadek. Lepiej jest żyć ze świadomością- przygotować się na cios, albo zrobić unik. W moim uporządkowanym świecie jest mi to cholernie potrzebne: jasna ścieżka, w koszmarnie mrocznym lesie. No ok, przynajmniej dobra latarka.

Przerażające to. Nie potrafię, jak większość świata, odnotować informacji i żyć dalej, będąc kompletnie niewzruszonym tym, co owa informacja ze sobą niesie. Muszę myśleć. Zastanawiać się. Planować. Umiejscawiam samego siebie w sytuacjach, które prawdopodobnie nigdy nie będą miały miejsca. Wiem co powiem, co zrobię i czekam na coś, co zazwyczaj wcale nie nadchodzi. Albo wygląda zupełnie inaczej. W ostateczności kończy się na szumnych zapowiedziach.

Kończę zawiedziony. Rozczarowany. Zły na siebie za to, że raz jeszcze uwierzyłem i mimo wszystko na coś liczyłem, na coś czekałem. Zły na innych? Nie, innych usprawiedliwiam. Co najwyżej poględzę trochę, ale w ostatecznym rozrachunku pretensje będę miał wyłącznie do siebie- bo znowu coś pochrzaniłem, bo to ze mną jest coś nie tak.

Takie nakręcanie samego siebie, naprawdę bardzo wyczerpuje. Może to brak umiejętności właściwej oceny szans? A może znowu zbyt mocne rozbieranie wszystkiego na czynniki pierwsze?

Kiedy pojawia się najmniejsza nawet nadzieja na to, że coś lub ktoś rozświetli mrok... wtedy najtrudniej jest zachować zimną krew. Nawet jeśli trzeba mieć chłodny umysł. Ludzie tacy, jak ja, wcale nie mają łatwo. Trzeba mieć do nich wyjątkową cierpliwość. Z reguły kończą więc samotnie, stając się dla innych bagażem nie do uniesienia.

sobota, 9 stycznia 2016

Kotleciki: 80's.

O kotlecikach myślałem już wcześniej, zresztą Charlotte to potwierdzi, bo rozmawialiśmy o tym już w październiku. Raz na jakiś czas pojawią się stare teksty- nieco odgrzewane, pisane jeszcze przez ofiarę Fellow. Trochę może doprawione, trochę okrojone, albo pozostawione ot tak, w stanie surowym, niewzruszonym, jak ten poniżej- dokładnie sprzed roku. Żeby nie doświadczać déjà vu, jak ktoś nie lubi odgrzewanego obiadu, to może sobie odpuścić. Ci, co nie czytali starych tekstów, może będą chcieli przejrzeć. Amatorzy wspomnień przeczytają jeszcze raz. Tak, czy inaczej- enojoy! A drogą Charlotte przepraszam, że nie zacząłem od tekstu o plecaczkach- wiem, jak bardzo była ukontentowana ognistą wymianą zdań w komentarzach pod tak bzdurnym tematem, i jak mocno liczyła na powtórkę. Następnym razem.

8 stycznia 2015

80's. 

Jako dziecko stanu wojennego (tak, jestem aż tak stary), odczuwam niesamowite ciągoty do niemal wszystkiego, co przypomina mi czasy siermiężnego dzieciństwa, kiedy od pomarańczy wiało egzotyką, wyrób czekoladopodobny był czystą dekadencją, a ubrania nosiło się takie, jakie akurat rzucili na sklep. Nieziemską radością było kiedy moja Babcia skołowała najprawdziwszy papier toaletowy, szampon Bambino był nieodłącznym elementem kąpieli, a w Supersamach, których fasady pyszniły się najprawdziwszymi neonami, stał zielony groszek, ocet i maszynki do mielenia mięsa.

Na wiosnę pod domem kwitł bez i pachniał tak upojnie, jak nigdy później. W lecie można było posiedzieć w plastikowej misce, wypełnionej po brzegi wodą i poudawać, że ma się najprawdziwszy w świecie basen. Jesienią zbierało się liście i można było chodzić po kałużach dzięki kaloszom, które miały na podeszwie wytłoczony wzór stopy (miałem żółte i niebieskie). Pamiętam ludziki z żołędzi i kasztanów, niekończące się przeziębienia, kiedy Mama opatulała kołdrą, mówiąc "Teraz będziesz spał" i nagle wszystko było tak, jak trzeba.

Zimy były śnieżne i mroźne, a najfajniejszą rozrywką było hodowanie kryształów soli na nitce, obserwowanie kiełkowania fasoli, albo stawianie na kaloryferze wyciętej z papieru spirali na zaostrzonym ołówku, a kiedy ciepłe powietrze wprawiało ją w ruch, to można było gapić się na to godzinami. I sanki były! Drewniane, z oparciem, a Mama troskliwie kładła na nich jeszcze kocyk, żeby dupina nie zmarzła. W telewizji był Teleranek i absolutnie fantastyczna Sonda (już jako dwulatek, jadąc w spacerówce zaczepiałem ludzi, pytając, czy wiedzą, że Challenger eksplodował). Kolorowy Rubin nagrzewał się jak diabli i zapewne przy dłuższym użytkowaniu można było dostać raka oka, ale wystający kineskop działał jak magia, zwłaszcza kiedy można było obejrzeć western.

W przedszkolu panie kucharki rozdawały pierogi ze śmietaną z wielkiej aluminiowej michy. Jak się miało znajomości, to pozwalały wylizać łychę od tej michy. A w łazience łapki się myło mydłem, które było zawieszone w dziwnej siatce, od cebuli chyba. Rozmemłane zawsze było i pachniało tanio. Leżakowanie było frustrującą koniecznością, za którą dzisiaj bym oddał wiele (pomysł dla związków zawodowych- leżakowanie w pracy; jedenasta godzina, interesanci w drzwiach, a tu wszyscy pach! dupy do góry i leżakują przez godzinę. Idę o zakład, że w ZUSie by się przyjęło). Nie za dużo pamiętam poza tym. O- narzeczoną miałem i bawiliśmy się w "Dynastię". Ja, jako Krystle uciekałem, a ona, jako Blake mnie goniła (jak to dobrze, że już wtedy byłem pojebany, a nie, że przyszło mi to teraz jakoś). I jeszcze wyszczerbione kubki pamiętam- takie bez ucha, w których podawano kisiel albo kompot. I Mikołaja na zabawie gwiazdkowej. Mikołaj miał okulary przeciwsłoneczne i się go bałem, chociaż mogło to być też wynikiem gorączki.

Idąc do pierwszej klasy, miałem najprawdziwszy tornister, papier do wycinanek, blok rysunkowy, patyczki do liczenia, plastelinę i wystany w kolejce we Wrocławiu, chiński piórnik. Gumka Myszka miała plastikowe etui, a ostrzałka do kredek i ołówków mogła uciąć kawał palucha. Ołówki były poza tym niezmiernie ważne, zwłaszcza przy piątkowej Liście Przebojów Niedźwieckiego, kiedy niezmordowany Kasprzak umożliwiał zarejestrowanie kawałków na wielokrotnie nagranych kasetach. Przewijanie przy pomocy ołówka to już klasyk. No i nagranie całej piosenki tak, żeby nie objęło głosu spikera... Ileż to zręczności wymagało! I jak palce przy tym drętwiały! A ile razy coś się nagrało nie na tym co trzeba!

To wszystko było tak dawno temu. Gdzieś wyparowało razem z koszmarnymi mundurkami szkolnymi i poczuciem beztroskiej lekkości. Moje pierwsze przedszkole zamieniło się w hotel, drugie zniknęło, a na jego miejscu stoi dom starców [sic!]. Szkoła jakaś taka niepodobna i mała. I ja jakiś taki stary i stetryczały. Inny już.

Tęskno mi do lat osiemdziesiątych. Bardzo.

Damn. Pamiętacie, kiedy Madonna jeszcze żyła?

piątek, 8 stycznia 2016

Naiwniak.

Od Naiwniaka wszystko się zaczęło.

Wierzyłem w szczęśliwe zakończenia. W wielką determinację tam, gdzie wszyscy mówią, że to nic nie jest warte, że szkoda czasu i nerwów. Wierzyłem mocno, chociaż często wiarę traciłem, przychodziło zwątpienie, często złość i poddawałem się na moment. Myślałem, że to ponad moje siły, że więcej nie udźwignę. Wiedziałem jednak, że trzeba zacząć raz jeszcze, nie ustawać, nie odpuszczać. Walczyłem więc dalej, powtarzałem sobie, że zniosę więcej, wciąż przesuwając granicę wytrzymałości. Uważałem, że musi czasem mieć miejsce owa obłąkana wręcz zaciekłość w konsekwentnym dążeniu do celu, która nakazuje wejść oknem, kiedy drzwi są zamknięte. Bo bez względu na to, co celem jest, trzeba zrobić wszystko, co jest możliwe, żeby wykorzystać każdą szansę i nie rezygnować. Mój Boże, nigdy nie rezygnować, choćby cały świat twierdził, że to głupie!

Czy sam stałem się naiwniakiem? Nadal wierzę, że tak trzeba postępować. 

Wierzę, że jest sens.

Wierzę w happy end.


czwartek, 7 stycznia 2016

Vigilare.

Przywykłem do bycia online. 

Przywykłem do tego, żeby pisać swobodne maile, nie być skrępowanym, prowadząc rozmowy na facebookowym messengerze. Mój telefon przechowuje tysiąc sto sześćdziesiąt siedem zdjęć, z czego część skopiowałem na dysk Google. Moje mizerne dwadzieścia siedem kontaktów nieustannie aktualizuje się z kontem mailowym. Na Instagramie obserwuje mnie dziewięćset sześć osób (pewnie nawet już mniej, bo ci, którzy czekają na moje selfie, sami się wykruszają). Rozmawiam, używając takich aplikacji jak Viber, czy What's App.  Ilość moich adresów mailowych przekracza siedem. Piszę często bez namysłu. Reaguję niemal bezzwłocznie. Jestem obecny.

Poprzedni blog był wyświetlany sto czterdzieści osiem tysięcy dwieście dwadzieścia pięć razy. Obecny- cztery tysiące sto pięć. Czyli sto pięćdziesiąt dwa tysiące trzysta trzydzieści razy to, co napisałem do kogoś trafiło. Ktoś to zarejestrował i wyciągnął wnioski.

Każdy mój wpis, w przeciągu dwóch minut od pojawienia się na blogu, jest wyświetlany dwukrotnie w różnych miejscach Stanów Zjednoczonych. Czasem to nawet mniej niż jedna minuta. Nie wiem dlaczego akurat tam. Stali czytelnicy, czy dobry wujek Google? Dopiero później zaglądają: Polska, Rosja, Szwecja, Luksemburg, Francja i Belgia. Niby piszę pod pseudonimem, istnieje jednak bardzo duża grupa osób, która kojarzy moje teksty nawet nie tylko z twarzą, ale z imieniem i nazwiskiem. K. Grant- Carrington istnieje, nie jest wirtualnym tworem.

Każde hasło, które wpiszę w wyszukiwarkę jest rejestrowane, nawet jeśli potem pieczołowicie usuwam całą historię. Każda odwiedzona strona pojawia się w ruchu sieciowym i jest zarejestrowana. W zasadzie bez względu na to, czy będę szukał w sieci butów na wyprzedaży, czy domowego sposobu przygotowania bomby atomowej- wszystko będzie znane, odnotowane i przypisane do mnie. Każde słowo, bez względu na to, czy zostało skreślone do publicznej wiadomości, czy przeznaczone tylko dla jednej osoby, ma niemego świadka. Nie ginie z momentem zamknięcia systemu. Wszystko trafia tam, gdzie niekoniecznie powinno.

Dostaję gęsiej skórki, kiedy pomyślę, że wirtualnie napisałem więcej, niż kiedykolwiek w życiu wypowiedziałem na głos. Bo w rzeczywistości bardzo lubię milczeć. 

Dziwnie mi tylko, kiedy pomyślę, że nie ma we mnie nic anonimowego.

Tyle zachodu dla zwykłego faceta, który wie co to samotność...


Stanom Zjednoczonym serdecznie macham łapką.

środa, 6 stycznia 2016

Kto nauczy kochać?


W zasadzie najlepiej jest oskarżyć- najpierw "zawsze", potem "nigdy", a na końcu wychodzi, że i tak to wszystko jest do bani: w najlepszym razie nie takie, jak być powinno, a w najgorszym- zupełnie nienormalne. Okazuje się, że wchodząc w dorosłe życie, należy już posiadać określoną wiedzę i doświadczenie, trochę jak z pierwszą pracą, gdzie oczekuje się dwunastoletniej praktyki w zawodzie i ukończonych studiów wyższych od kogoś, kto dopiero przekroczył dwudziestkę. 

Na starcie trzeba wiedzieć wszystko. 

Próbujemy więc ze wszystkich sił. Coś wynosimy z domu. W coś się bawimy w młodości. Czy to czegoś uczy, czy tylko daje złudne poczucie świadomości tego, że naprawdę wiemy, jak należy postąpić? Zaczynamy iść według wzorca, który już znamy, powielając to, czego sami doświadczyliśmy. Dorzucamy coś od siebie. Niby od siebie, bo to bardziej zapożyczenia. Przecież miłość jest bardzo prosta, wystarczy sięgnąć po książkę, obejrzeć byle film, posłuchać kilku piosenek i już wszystko wiadomo. Kochać może każdy głupi.

W tym komforcie fałszywej pewności siebie, popełnia się największe błędy. To, czego doświadczyliśmy od rodziców jest inne i tworzy miłość niekompletną, a często i nadopiekuńczą. Szkolne miłostki były od zawsze niedojrzałe, płytkie i zmienne. To, co przeczytane, podpatrzone i zasłyszane, ma się nijak do tego, czemu przyjdzie sprostać. W pewnym momencie pojawi się człowiek, przy którym wszystko co się wie, trzeba będzie wyrzucić do kosza i zacząć od nowa. Problem tylko w tym, że on nie pojawi się od razu i nie nauczy wszystkiego.

Zanim to nastąpi, przyjdzie nam zmierzyć się z całym szeregiem emocjonalnych popaprańców, którzy sami nie będą wiedzieli, czego chcą. Zajmą czas, mnóstwo energii i złamią serce nie raz, sprawiając, że wobec tego jedynego, stanie się już po przejściach, ze sporym bagażem i będąc mocno uszkodzonym.

Nie będzie wiadomo, czy otworzyć się raz jeszcze, nie zważając na to, co się wcześniej wydarzyło, czy raczej trzymać dystans, w bezpiecznej odległości od tego, co równie dobrze może skrzywdzić, ale też budować. Sięgnąć wtedy do początku? Spróbować wykrzesać z siebie coś, czego kiedyś już się doświadczyło?

Będzie czas kryzysu, momenty łez i zwątpienia. Bo tak naprawdę nie wiemy nic, a cierpliwości w nas brak. I tylko jedno nas będzie napędzać- to wielkie uczucie, które wciąż sprawia, że kogoś nam mało. Że chce się wiedzieć więcej, że tęskni się nawet, gdy nie ma go przez minutę. Uczucie, które elektryzuje i sprawia, że plącze się język.

Prawdziwa miłość. 

Wyrzuć wszystkie poradniki. Daj sobie spokój z dobrymi radami innych. Rób tak, jak podpowiada serce. Albo to spieprzysz, albo stworzysz coś niesamowitego.

Nie czekaj. Próbuj. Działaj, póki jest czas. Ucz się sam siebie. Ucz się drugiego człowieka. 

Tylko nie siedź bezczynnie.

 

piątek, 1 stycznia 2016

To zawsze byłeś TY.

Przez te lata popełniłem całe mnóstwo myślicielskich tekstów. Żaden ze mnie filozof, żaden znawca. Jestem zwykłym, przeciętnym facetem, który stracił mnóstwo czasu na szukanie miłości tam, gdzie jej nie było. Kiedy przestał szukać, miłość znalazła jego. Wtedy wszystko wywróciło się do góry nogami. 

Minęły cztery lata i dwa miesiące.

Ktoś, kto szuka partnera, żyje złudzeniami, które są mu wpajane. Czeka na "żyli długo i szczęśliwie" i wkurza się niesamowicie, kiedy wszystko okazuje się być zupełnie inne od wyczekiwanej bajki. Ludzie chcą uczestniczyć w niekończącej się pierwszej randce. To bzdura. Prawdziwa miłość - szczera, bezinteresowna i głęboka- rodzi się w bólu. Wśród wyrzeczeń, sporów, kłótni, pośród łez i chwil rezygnacji. Przychodzi wtedy, kiedy już powoli opadając z sił, pojawia się determinacja do tego, żeby wytrzymać jeszcze więcej. Bo warto- jest sens.

W pewnym momencie jest tak bardzo jasne, że nie jest się już zakochanym. Kocha się- tak mocno, że aż trudno jest oddychać, zapanować nad sobą. I wtedy los zacznie rzucać kłody pod nogi. Cały świat będzie krzyczał, że to niewłaściwe, głupie, że się nie uda. Świat się myli. Serce wie lepiej.

Jeśli w całym tym zamieszaniu, stresie, nerwach, przy wszystkich przeciwnościach losu, chwilach zwątpienia, nadal znajdzie się siła, żeby iść dalej, razem, to cała reszta nie ma już znaczenia. Nigdy nie miała. To była wyboista droga, ale nie pokonałem jej sam. I świetnie wiem dokąd zmierzamy.

Wtedy jest już oczywiste, że kocha się w kimś dosłownie wszystko. Że to od początku był On. Że chce się z nim być w chwilach szczęścia i smutku, w zdrowiu i w chorobie, bez względu na to, co niesie los.

Czy wtedy zaczyna się bajka?

Nie. Wtedy zaczyna się odpowiedzialność za kogoś jeszcze. Kończy się rzeczywistość, w której stawia się własne priorytety przed innymi. I znowu będzie bolało. Za każdym razem, kiedy On się spóźni, mimowolnie pojawi się niepokój. Kiedy zmagając się z chorobą, obudzi się w środku nocy, zlany potem, będzie oczywiste, że nie można zasnąć, dopóki On się nie uspokoi. Jego ból przyjmie się, jak własny. Jego troski staną się wspólnymi. Kiedy coś mu się stanie, będzie się chciało poruszyć niebo i ziemię, a kiedy to nic nie da, bezsilność okaże się nie do zniesienia. Kiedy pojawia się pewność, że chce się kogoś strzec, bronić, wejść dla niego w ogień- wtedy wiadomo, że się pokochało. Problem w tym, że od chęci ważniejsze są czyny, ale to już zupełnie inna historia. Kocham, więc się martwię. W każdej minucie. Nigdy nie przestaję się martwić. I nie ma takiej rzeczy, której nie byłbym w stanie zrobić dla tego, kogo kocham.

Do tego dochodzi też gniew, bo jeśli jemu stanie się krzywda, to rozszarpię każdego, kto będzie za nią odpowiedzialny i każdego, kto stanie mi na drodze. I złość wtedy, kiedy on będzie za daleko, żeby go przytulić i przynieść mu ukojenie. Nie będzie łatwo. Będą nerwy, spięcia, a potem będziemy się godzić. Jak wspaniale będziemy się godzić!

O tych rzeczach się nie myśli, o tym się nie mówi. Ma być słodko-pierdząco i bardzo cukierkowo. Nie jest. Jest mrocznie, a czasami beznadziejnie.

Skoro tak boli, to po co to wszystko? Dla rzadkich sekund szczęścia. Dla jego uśmiechu, dla tej chwili, w której przyznał, że kocha. Dla wspólnych poranków, dla momentu, w którym zaśnie się w jego ramionach. Dla każdej nocy, kiedy będzie tuż obok. Dla perspektywy, w której jutro wszystko, co złe, nie będzie już miało znaczenia. To jest nagroda. Świadomość tego, że mam kogoś, z kim chcę się zestarzeć. Do kogo zawsze przybiegnę, kiedy będę szczęśliwy, albo kiedy będzie mi źle. Kogoś, komu ufam, przed kim otworzyłem się jak nigdy wcześniej przed nikim innym. Przed kim mogę być sobą, w całym swoim poplątaniu, ale też dla kogo będę chciał stać się lepszym. Kogoś, komu chcę dać wszystko, a na początek daję samego siebie. Kogoś, kogo nigdy nie mam dosyć, nawet w jego najczarniejsze dni. Kogoś, kogo wybrałem. Kto wybrał mnie. Kogoś tak piekielnie inteligentnego, dobrego, posiadającego morze zalet i parę wad, bez których nie byłby sobą- wspaniałym, stanowczym, zdecydowanym mężczyzną, który pewnego dnia po prostu podjął decyzję i wytrwał w niej do dzisiaj.

Można napisać nieskończoną ilość słów i wciąż nie wiedzieć nic. Można też napisać coś prostego i być tego absolutnie pewnym.

To zawsze byłeś TY. Kocham Cię.

Od lat każdą notatkę kończył moty przewodni. Dzisiaj będzie ich czterysta osiemdziesiąt. Po jednym na każdą troskę. I jeden jeszcze- na lepszą przyszłość.