Wierzyłem w szczęśliwe zakończenia. W wielką determinację tam, gdzie wszyscy mówią, że to nic nie jest warte, że szkoda czasu i nerwów. Wierzyłem mocno, chociaż często wiarę traciłem, przychodziło zwątpienie, często złość i poddawałem się na moment. Myślałem, że to ponad moje siły, że więcej nie udźwignę. Wiedziałem jednak, że trzeba zacząć raz jeszcze, nie ustawać, nie odpuszczać. Walczyłem więc dalej, powtarzałem sobie, że zniosę więcej, wciąż przesuwając granicę wytrzymałości. Uważałem, że musi czasem mieć miejsce owa obłąkana wręcz zaciekłość w konsekwentnym dążeniu do celu, która nakazuje wejść oknem, kiedy drzwi są zamknięte. Bo bez względu na to, co celem jest, trzeba zrobić wszystko, co jest możliwe, żeby wykorzystać każdą szansę i nie rezygnować. Mój Boże, nigdy nie rezygnować, choćby cały świat twierdził, że to głupie!
Czy sam stałem się naiwniakiem? Nadal wierzę, że tak trzeba postępować.
Wierzę, że jest sens.
Wierzę w happy end.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz