Znasz to uczucie, kiedy w trakcie pierwszej spędzanej wspólnie nocy boisz się mocniej zasnąć, żeby nie zacząć chrapać? Leżysz więc w najlepszej bieliźnie, prezentujesz się w najkorzystniejszej pozie, w najbardziej odpowiednim oświetleniu (lub przy całkowitym jego braku), z głową zwróconą od strony tego fajniejszego profilu. Uważasz na to, co mówisz, co robisz i jak się zachowujesz. Pilnujesz się tak mocno, że nad ranem wymykasz się z łóżka, zanim on się obudzi, żeby prędko wyszorować zęby, wziąć prysznic, poprawić włosy i doprowadzić się do porządku na tyle, żeby wciąż prezentować się doskonale. Jesteś lepszą wersją samego siebie, z jędrnym tyłkiem, zawsze świeżym oddechem i nieskazitelną cerą. To, co na zewnątrz, paradoksalnie, o wiele łatwiej jest ukryć od tego, co siedzi w nas. Charakter, czy nawyki, to nie sińce pod oczami. Tu nie wystarczy dobry korektor. Oczywiście można wyjątkowo mocno się pilnować, ale im dalej w las, tym trudniej będzie nad sobą zapanować, bo przecież wszystko zmierza w konkretnym celu, do miejsca, w którym przyjdzie porzucić odświętną, perfekcyjnie lśniącą zbroję, odsłaniając to, co w środku- często już pokiereszowane i mocno niedoskonałe.
Być może wyjdzie ze mnie to, że wciąż jestem dużym dzieckiem- takim, które cieszy się byle czym i wciąż buja w obłokach, marząc o życiu w bajce? Niedojrzały, stary facet, który wciąż zbyt emocjonalnie do wszystkiego podchodzi i jeśli kocha, to całym sercem, a gdy nienawidzi, to nieodwracalnie. Może da o sobie znać moja wybuchowość? To, że podejmuję nieprzemyślane decyzje i potrafię toczyć boje o byle co. Albo to, że ględzę? Nie potrafię zamknąć się w odpowiednim momencie i truję dupę, kiedy już dawno nikogo to nie rusza? Że jestem paskudnie zazdrosny? Może jakieś hybrydy się pokażą, jak wtedy, kiedy z jednej strony mój upór dowodzi konsekwencji, a z drugiej brak opanowania sprawia, że nie umiem czekać bezczynnie? Może wszystko to wyjdzie naraz i ukaże potwora, przed którym każdy o zdrowych zmysłach uciekałby już w pierwszej sekundzie?
Kiedy pokażę swoją prawdziwą twarz, jak duża jest szansa na to, że ktoś się nie odwróci, nie powie "Tego jest zbyt wiele, to ponad moje siły"? Kto będzie na tyle silny i cierpliwy, żeby powiedzieć "Jesteś tak kompletnie popierdolony i potrafisz wkurzyć mnie niesamowicie, ale kocham Cię i wierzę, że możesz się zmienić, że da się Ciebie opanować"? Bajka, nie? Znów wierzę w bajki.
Pokazując swoje najbardziej skrywane oblicze, udowadniamy własną niedoskonałość, a przez to- prawdziwość. Nikogo nie da się dokładnie zdiagnozować, nikt nie jest do końca normalny. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że uda się trafić na kogoś, kto sam będzie świadomy własnej niedoskonałości i będzie rozumiał, że to wszystko, nawet jeśli pozornie absurdalne, wciąż ma jednak sens.
I jeszcze jedno. Tracimy bardzo dużo czasu na zastanawianiu się nad tym, co on w nas widzi. Dla mnie to jedyny rodzaj myśli o nim, którego szczerze nie znoszę. Rozwiązanie tego jest banalnie proste, trzeba tylko przyjąć to za pewnik i cieszyć się, że w całym tym poplątaniu zjawił się ktoś na tyle bystry, żeby zobaczyć coś poza dnem, kilometrem mułu i stertą kamieni. I u licha ciężkiego, jeśli ktoś taki się trafił, nawet jeśli nam się zdaje, że nie powinien on tracić swojego czasu i angażować się w cokolwiek z kimś dalekim od ideału, to trzeba po prostu się przymknąć i cieszyć się tym. Bo i dla niego to będzie trudna droga, podczas której wiele rzeczy mu się nie spodoba. I tylko on zdecyduje o tym, czy mimo wszystko wciąż chce iść dalej.
Myśl jest prosta. Jesteśmy niezniszczalni i będziemy żyć wiecznie. Nasze organizmy to idealne maszyny, które nigdy nie nawalą. Owszem, czasem zdarzy się jakieś przeziębienie, przy którym część z nas będzie umierała, ale i tak nie weźmie zwolnienia, ale są to epizody, które mijają niezauważone i nadal postrzegamy samych siebie, jako niezwyciężonych.
Dyrdymały. W końcu coś gruchnie. Uwierzcie mi, wcale nie jest wtedy wesoło. Nie wiadomo tylko co wkurza bardziej- zawodność organizmu, czy przeświadczenia o własnej niezniszczalności.
Całe życie udało mi się przechodzić w jednym kawałku. Nigdy nie byłem okazem zdrowia, ale jakiś spektakularnych awarii po prostu nie miałem. Kiedy w wieku 31 czy 32 lat trafiłem do poradni chirurgicznej, pani z rejestracji była głęboko zdziwiona, że nie ma po mnie żadnego śladu. Nic nie było złamane, skręcone, nadwyrężone. Żadnych wypadków. Żadnego pobytu w szpitalu. Człowiek- widmo. Fajnie było. Tyle tylko, że teraz jestem w połowie drogi do czterdziestki. I chyba przestaję być niewidzialny.
W zeszłym roku coś się posypało. Coś było jednak nie tak. I wiecie co? Naprawdę można się wtedy nieźle wystraszyć. Bo jednak ta niezniszczalność, to raczej tylko w głowie, bo nawet nie na papierze. Bo wtedy naprawdę nie wiadomo, co ze sobą zrobić, a kiedy się słyszy od lekarza "Mam dla Pana złą wiadomość", to naprawdę nie jest wcale zabawne. To jak dostać w pysk, solidnie, tylko niestety film się nie urywa, nie traci się przytomności, jest ciąg dalszy, a wszystko, co się później dzieje, wszystko, co się słyszy, o czym się myśli, jest upiornie poważne.
Nie, nie- to nie miała być notatka pod hasłem "carpe diem", ani opowieść o tym, co mi się stało i dlaczego. Nie szukam pocieszenia, nie robię z siebie ofiary, nie liczę na litość. Nie będę pisał o tym, jakie życie jest piękne i jak trzeba brać je garściami.
Po prostu warto pamiętać o tym, że kiedy coś pójdzie nie tak, będzie naprawdę do bani. A wciąż przecież trzeba oddychać, nadal funkcjonować. Świat się nie zatrzyma, nikt okiem nie mrugnie. Trzeba samemu się poskładać, zacisnąć zęby, nie poddawać się. Po trzech miesiącach chyba nadal nie bardzo wiem jeszcze jak to zrobić. Wiem tylko, że muszę. I wiem, że niczego nie żałuję.
Związki oznaczają komplikacje. Zawsze są zgrzyty, zawsze istnieją spięcia. Można do tego podejść ze spokojem, można spalać się w każdej kłótni o byle co, ale jedno jest pewne- kiedy wpuszczasz kogoś do swojego życia, zapomnij o tym, że nadal będzie łatwo i beztrosko. Tak się nie da. Zaczyna się dorosłość. Nic już nie będzie proste.
Bądźmy szczerzy- większość mężczyzn wybiera łatwe rozwiązanie. Luźne znajomości, przygodny seks- to wszystko jest fajne, bo nie łączy się z żadnymi komplikacjami. Można nadal być absolutnie egoistycznym i mieć kompletnie w dupie to, co dzieje się z kimś innym. Pierwsze zwiastuny kłopotów skutkują szybkim ulotnieniem się, może nawet chwilą przerwy, a później to już się bierze, co niesie los. I zawsze ktoś się trafi- niezależnie od samooceny, zawsze jest się w czyimś typie. Zawsze znajdzie się chętny. Jest cudnie. Nikt nie plącze się pod nogami, nie robi wyrzutów, z nikim nie trzeba się liczyć i można być sobie sterem i okrętem. Sposób na życie? Chyba całkiem niezły, skoro aż tak powszechny. Czy nie jest jednak trochę tak, że panowie z wiekiem budzą się z ręką w nocniku? Możliwe, skoro przeżyło się życie, wychodząc z założenia, że nie jest się stworzonym do związku.
Nieliczni jednak próbują. Wierzą, że istnieje coś więcej, starają się. Oczywiście, że rzadko są to próby udane i chyba nie było takiego, który by trafił za pierwszym podejściem. Część jest zniechęcona, zasila szeregi wiecznych kawalerów. Są też tacy, którzy nie zniechęcają się. Nie rezygnują. Dobry Boże, oni nigdy nie rezygnują! Może nie są to niepoprawni optymiści, mają milion chwil zwątpienia i czasami są już w takiej beznadziei, że nie widzą żadnego sensu, żeby starać się dalej. Wciąż jednak próbują. I to właśnie ci najbardziej wytrwali, prędzej czy później doczekają się swojego momentu szczęścia.
I nie będzie wtedy łatwo. Zaczną się problemy, będą zgrzyty. Co wtedy?
Oto stoi przed Tobą mężczyzna. Człowiek, który wybrał Ciebie w pełnej świadomości. Ktoś, kto akceptuje Twoje wady i to, że często brak Ci piątej klepki. Ktoś, komu z jakiegoś niepojętego powodu bardzo się podobasz. To Ciebie ten facet pokochał. Zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo to niesamowite? To, że odnaleźliście się w tym całkowicie abstrakcyjnym absurdzie?Jest to pierwsza osoba, do której chcesz przybiec, kiedy jest Ci źle, albo gdy jesteś wspaniale szczęśliwy. To od jego spojrzenia miękną Ci nogi, a serce łomocze tak mocno, jakbyś za chwilę miał zejść na zawał. To jego głos niesie ukojenie. Jego dotyk elektryzuje. To za nim tęsknisz już sekundę po tym, jak zniknie za drzwiami, nawet jeśli zrobi to tylko na moment. Jego wypatrujesz w tłumie. Jemu ufasz. Przy nim czujesz się bezpiecznie i pewnie. Nie wstydzisz się, zachowujesz się naturalnie. W zasadzie to zachowujesz się tak, jak przy nikim innym, bo nigdy nawet nie przypuszczałeś, że możesz być właśnie taki. Że ktoś wyzwoli w Tobie kogoś zupełnie innego- gorącego, pełnego emocji. Chcesz, żeby było łatwo? Możesz mieć byle kogo na byle co, jeśli na to właśnie się godzisz. Możesz się bawić i nadal uważać, że związek jest dla innych. Jeśli chcesz jednak czegoś więcej, z kimś wyjątkowym- przestań zadowalać się byle czym i bądź gotowy na cholernie duży wysiłek.
Spójrz na niego jeszcze raz- czy ten wspaniały, przystojny, dobry mężczyzna nie jest tego wszystkiego wart?
Pamiętam, że kiedy byłem mały, największym bohaterem był dla mnie Superman. Uwielbiałem filmy z Christopherem Reevem. Robiły na mnie ogromne wrażenie i rozpalały moją wyobraźnię wizją tego, że w każdym drzemie superbohater- ktoś o nadludzkiej sile, tkwiący w niepozornej powłoce, zawsze gotowy, by uratować świat przed zagładą. Ktoś nie do końca doskonały, bo przecież podatny na działanie kryptonitu, ale wciąż niezłomny, szlachetny i honorowy. Człowiek ze stali to fajna koncepcja i naprawdę niesamowicie byłoby mieć supermoce. Bardzo szybko odkryłem jednak, że we mnie nie ma nic nadzwyczajnego. Podziw i marzenia zostały jednak na całe życie. I nadzieja jeszcze na to, że kiedyś spotkam prawdziwego bohatera.
Z wiekiem Supermana zdradziłem dla Kapitana Ameryki. Zaimponowała mi raz jeszcze koncepcja normalnego, porządnego mężczyzny, wiernego zasadom, odważnego i na wskroś dobrego. Może nawet nieco nazbyt cukierkowego, ale coż poradzić? Wojskowi zawsze mieli swój wielki i budzący respekt urok. Brakowało w nim wszystkich nadludzkich fajerwerków, ale nadrabiał czymś zupełnie innym- zawsze postępował słusznie. Wybierał to, co właściwe, cenił honor i tak naprawdę zdawał się być zawsze fajnym facetem z sąsiedztwa. Takim, na którym zawsze można polegać i przy kim można czuć się naprawdę bezpiecznie.
Jest chyba tak, że w herosach dopatrujemy się tego, czego szukamy w mężczyznach. Podobają nam się pełni ironii playboye, jak Tony Stark, mroczni faceci w typie Bruce'a Wayne'a, albo nieco przeintelektualizowani okularnicy, podobni do Clarka Kenta. Być może spędzając dzieciństwo z nosem w komiksach utrwalamy sobie w podświadomości pewien wzorzec, do którego próbujemy dopasować tych, którzy zaistnieją w naszym życiu. Może jest trochę tak, jak z baśniami o rycerzach w lśniących zbrojach i wspaniałych książętach?
Kiedyś komiksy, dzisiaj ich ekranizacje, to bajki dla dużych chłopców. Dzięki nim zachowujemy w sobie coś z dzieciństwa, rodzaj naiwności, ale też i wiarę w to, że w ludziach tkwi coś szczególnego. I tego szukamy- wspaniałego superbohatera, którego widzimy tylko my, nikt inny. To w naszych oczach jest herosem. To dla nas jest dobry, szlachetny i wspaniały. I wcale nie musi latać, ani ratować całego świata.
Wystarczy, że uratuje jednego człowieka. Przywróci mu wiarę. Przypomni o tym, w co kiedyś wierzył. Wystarczy, że będzie dobry. Naprawdę porządny.
Strasznie fajnie jest oszaleć za kimś tak niesamowitym!