Tegoroczny urlop zmarnowałem w sposób spektakularny, niejako z własnej głupoty i naiwności. Zatem pretensje mam jedynie do siebie, a trzy tygodnie chuj strzelił. Cóż. I tak bywa. Z tego powodu można by pomyśleć, że wrócę z pieśnią na ustach, nic jednak bardziej mylnego. Zostałbym w domu na następne trzy tygodnie, a najchętniej nie wracałbym tam wcale. Jest to jednak luksus, na który nie mogę sobie pozwolić, a na bycie utrzymankiem jestem stanowczo za stary.
Wiedząc doskonale, że powrót do pracy będzie dla mnie traumatyczny, przynajmniej zaplanowałem go w ten sposób, żeby po dwóch przepracowanych dniach mieć do dyspozycji weekend na regenerację. Mhm. Powinno być przez to łatwiej. Powinno. I pewnie by było, gdybym nie pracował w miejscu, gdzie beze mnie wszystko stoi albo się pierniczy. Nie, nie jestem aż tak dobry, po prostu swoją nadgorliwością kolejny raz doprowadziłem do sytuacji, w której reszta może żyć w błogiej nieświadomości, bo krasnoludki robią wszystko same (Jezu, Halyna, następny modus operandi!). Robią, robią, o podwyżkę się nie upominają, z urlopami nie szaleją, i gdyby jeszcze tylko od czasu do czasu nie były tak pyskate, to pewnie idylla trwałaby w nieskończoność. Nikt nie jest doskonały, krasnale o wzroście metr osiemdziesiąt siedem też nie. Może i pracowite, ale wyszczekane, jak czort (może rzeczywiście należę do chamów, z którymi nie należy się zadawać?). Ogarnąłem dziś jednak wszystko. Zawsze ogarniam. Przeżyłem. Zawsze to robię. Po co więc truję Wam o tym dupę? Bardziej dla siebie, niż dla Was, sorry. Żeby przeczytać to czarno na białym i spiąć się. Odpuścić sobie marzenia o Warszawie, czy Trójmieście. W świetle ostatnich wydarzeń to byłby pomysł kompletnie od czapy. Wrócić do poszukiwania pracy we Wrocławiu i szukać czegoś, na czym się kompletnie nie znam. Zatrudnić się gdzieś, gdzie wszyscy mieliby w dupie, skąd pochodzę i co robiłem przez całe życie. Nauczyć się czegoś od samego początku, pozwolić pracodawcy, aby ukształtował mnie na nowo i wreszcie robić coś, co będzie mi sprawiało ogromną radość. Tak, to prawda- jestem niekonsekwentny. Nie dalej jak rok temu inwestowałem w siebie, żeby robić coś ponad, rozwinąć się w branży zarządzania i pokazać sobie i innym na ile mnie stać. I co? Zdanie zmieniłem. Wolno mi. Już nie chcę. Ludzie potrafią w 5 minut skreślić cztery lata, to ja mogę po roku skreślić lat dwanaście. Noża na gardle nie mam, mogę spokojnie sobie szukać, a wtedy może już nie będę kombinował jak przeżyć. Zacznę żyć. Trochę bardziej. W miejscu, które zawsze będzie dla mnie szczególne.
Po latach dobrowolnej rezygnacji ze wszystkiego, chcę mieć trochę zabawy. Mogę? Mogę. Jednak dobrze być singlem.
Mam trzydzieści trzy lata. Może nie jestem tak stary, jak zwykłem to podkreślać, ale z perspektywy czasu na pewne rzeczy patrzę już inaczej niż niegdyś. Zaczynam mieć wspomnienia, przyrównuję stan obecny do tego, co było i wyciągam wnioski. Czasami patrzę z podziwem, innym razem z zażenowaniem. Mimo wszystko jednak dostrzegam i to chyba nieco więcej niż inni. Pamiętam jak koszmarnie kiedyś było znaleźć kogoś w serwisie randkowym. Większość profili nie miała zdjęć, lub miała je ukryte pod hasłem, przy czym aż do momentu spotkania (które nie zawsze dochodziło do skutku) nie było wiadomo, czy zdjęcia faktycznie przedstawiają danego absztyfikanta. To swoją drogą też chyba do końca się nie zmieniło, bo nadal można z łatwością stworzyć sobie alter ego z cudzych zdjęć. Nie mniej jednak przeglądanie profili na serwisach randkowych przestaje już przypominać oglądanie kroniki kryminalnej, gdzie panowie mają czarne prostokąty w miejscu oczu lub zamazaną twarz na zdjęciu. Jest inaczej. Zdjęć profilowych przybywa, a pokazanie twarzy nie jest już aktem samobójczej desperacji lub przykładem odwagi, ale standardem, który na nikim już nie robi większego wrażenia. Jesteśmy. Istniejemy obok siebie. W większości przypadków kojarzymy siebie nawzajem. Przyszła zatem pora zdjąć kapelusz, który konsekwentnie mnie zasłaniał od lat. Więc zdjąłem. I świat się nie skończył. Oczywiście wiem, nie każdy ma potrzebę pokazywania swojej twarzy, nie każdy też czuje się na siłach. Są powody, dla których samoocena mężczyzn w pewnym wieku nieco kuleje. Mają za sobą już trochę, swoje przeżyli, po dupie oberwali. Są świadomi własnych ograniczeń, tego, że z rynku nieco już wypadają, wchodząc powoli w wiek, w którym pozostaje im już tylko rola "sugar daddy". Ale to tylko się dzieje w naszej głowie, prawda? Wszelkie ograniczenia narzucamy sobie sami, a osiągnąć możemy dokładnie tyle, na ile sami sobie pozwolimy. I co się okazuje? Że neurotyk może być dla kogoś właśnie tym, kogo szukał! Ktoś inny będzie żałował, że nie mieści się w widełkach wiekowych, ktoś zaprosi na spacer, kawę, do kina. Ktoś ze smutkiem zauważy, że nie szuka się związku, tylko znajomych, bo gdyby było inaczej, ustawiłby się pierwszy w kolejce- i przyzna się do tego bez większych ceregieli, bo wie, że w życiu nie chodzi o to, żeby kluczyć i bawić się w podchody. Owszem, nie dla każdego jest się atrakcyjnym, ale też bardzo łatwo jest się przełamać, kiedy tylko umysł otworzy się chociaż na milimetr. A kwestia wyglądu? Ktoś bardzo mądry powiedział mi kiedyś jedną rzecz. Tekst na profilu randkowym powinien brzmieć mniej więcej tak: "Uroczego brzydala, o dobrym sercu, poznam". Bo właśnie taki powinien być mężczyzna- powinien dawać coś z siebie, a nie tylko brać lub oczekiwać. Zatem niech nie wygląda nawet wyjściowo. Grunt, że będzie miał serce i wiedział co z nim zrobić. Tym oto sposobem sztruksowy, zielony kapelusz trafił do szafy i pewnie wyjedzie z niej w następnej fazie porządkowania. A ja mam twarz. I nie zawaham się jej użyć.
Poczułem ogromną potrzebę oczyszczenia własnej przestrzeni życiowej. Z okresu fascynacji feng-shui pamiętałem doskonale, że żeby dokonać zmiany w życiu, trzeba przede wszystkim zacząć od opanowania przestrzeni wokół siebie. Nie jest to łatwe, jeśli z natury jest się mocno przywiązanym praktycznie do wszystkiego- ludzi, miejsc i rzeczy. Mimo to, od czegoś musiałem zacząć, skoro coraz trudniej mi było złapać oddech.
Zacząłem więc od garderoby. I ryłem wśród niezliczonej ilości koszul, bluz, spodni i innych rzeczy, mając w głowie przesłanie Marie Kondo, która przed wyrzuceniem każdego swetra nakazuje go starannie złożyć i podziękować mu za to, że ogrzewał mnie w mroźne, zimowe dni. Pożegnałem w ten sposób jeden, przy następnych działałem już raczej na zasadzie impulsu, ładując do wielkiego wora wszystko, na co tylko spojrzałem mniej przychylnym okiem. Nie chciałem się żegnać. Chciałem to po prostu wypierdolić. Raz, na amen. Jeszcze tego samego dnia ów wór wytaszczyłem z mieszkania, a wraz z nim drugi, z siedmioma parami butów, których już nigdy w życiu nie założę. Wszystko wylądowało w kontenerze w ciągu pięciu minut, tak, abym się nie rozmyślił. W szafach zrobiło się jaśniej. W sercu i umyśle jeszcze nie.
Wzrok padł na biurko, więc chwilę później lśniło już czystością, wolne od notatek, ulotek, starych czasopism i książek. Z szuflad poznikały ołówkowe ogryzki, których nie można nawet utrzymać w dłoni, niepotrzebne wizytówki, butelka z zaschniętą odrobiną atramentu, wszelkiej maści niepiszące długopisy i karteczki, które zawsze mogły się przydać. Już się nie przydadzą.
W jednej z szuflad leżał też stary telefon, głęboko upchnięty, taki jeszcze z klapką, którego wstyd już użyć, bo można by było wyjść na jaskiniowca. Zapomniałem, że taki miałem. Znalazłem ładowarkę, podłączyłem do prądu i odczekałem chwilę, aż "zaskoczy". Sporo plików muzycznych, parę zdjęć w słabej rozdzielczości. Na niektórych nawet ja: inny jakiś, uśmiechnięty, młodszy, z fatalną szopą na głowie. Nadal naiwny i wierzący w szczęśliwe zakończenie. Głupi. Za to sympatyczny. O wiele bardziej niż teraz. Przeskoczyłem o parę pozycji i zobaczyłem inne zdjęcia, a na nich kogoś, o kim już dawno nie myślałem. Kogoś, kto sześć lat temu znaczył dla mnie wiele, w kim byłem kompletnie zakochany. Zapomniałem o tych zdjęciach, o uczuciu, a samo wspomnienie osoby było już inne. Nijakie.
I tak gapiłem się na jego zdjęcia. Ani on specjalnie przystojny, ani inteligentny, sporo starszy. Mógłbym teraz przejść obok niego, nie zauważając go wcale. Z perspektywy czasu, całą relację z nim postrzegam jako moje nieustające zabieganie o to, by mnie zauważył i pokochał (w tym miejscu droga hwa winna mieć déjà vu). Owszem, mówił, że kochał, deklarował całkiem sporo, jednocześnie jednak to samo obiecywał komuś innemu, mnie traktując raczej jako plan B, C, a może i jeszcze inną literę alfabetu. Nie, nie był zły. Był normalnym, homoseksualnym facetem w średnim wieku, który korzystał z życia takiego, do jakiego przywykł. Z teoretyczną jedynie monogamią i lekkością dobierania słów, przy jednoczesnym całkowitym braku zrozumienia ich sensu. Był chwilą, dla której traciłem oddech zupełnie niepotrzebnie. Teraz nie znaczy już nic. Jego zdjęcia, wspomnienie o nim nie ruszały mnie nawet w najmniejszym stopniu. Minęło sześć lat, a ja już niczego nie czuję. Bez sentymentu usuwałem kolejne jego zdjęcia, wiedząc doskonale, że to ostatnie ślady jego obecności w moim życiu. Nie ma we mnie bólu, żalu, nie ma też dawnego uczucia, które w pewnym momencie mogło stać się miłością.
To, kim się stałem, jest wypadkową tego, jakich ludzi spotkałem na swojej drodze, oraz tego, jak pozwalałem im na siebie wpłynąć. Oczywiście, że wybierałem kiepsko, nie potrafiłem też przejrzeć na oczy w odpowiednim momencie. Gdyby było inaczej, byłbym inny, pewnie częściej bym się uśmiechał. Szkoda mi tylko czasu poświęconego na coś, co niczego nie wniosło, prócz bólu. Czasu, który kosztował mnie więcej nerwów, niż uczucia. Taką rozrywkę zafundowałem sobie sam, próbując zrobić coś z niczego. Po sześciu latach jest mi to już zupełnie obojętne. Przyszedł moment, w którym wcale jakoś specjalnie nie musiałem się żegnać. Nie pogrążyłem się w rozpaczy, nie padłem krzyżem u jego stóp. Fakt, powinienem pamiętać dobre momenty, ale tych było niewiele i chyba znaczyły o wiele mniej, niż tego chciałem. Ruszyłem z miejsca już dawno, nie wiem nawet kiedy. Zrobiłem to sam, a teraz, gdyby nawet stanął skruszony w moich drzwiach mógłbym spokojnie mu powiedzieć "A w pindzie to mam!". Bo mam. I tak mi dobrze. Pewnych rzeczy pozbywamy się z premedytacją, tak jak szybko ściągamy plaster z zabliźnionej rany. Inne przechodzą same, zupełnie niezauważone. Mogłyby tylko przechodzić nieco szybciej, ale na to chyba nie ma rady nawet Pani Kondo. A co do jasności w umyśle i sercu- nadal działam.
Tak, tak. Było. Była już ofiara fellow, która kazała później na siebie wołać K. Grant- Carrington. I pewnego czerwcowego poranka, ofiara zadecydowała, że ma serdecznie dosyć swojego blisko trzyletniego dorobku, bo ani go usunąć, ani zostawić. Więc ofiara wzięła się na sposób i dostęp do swoich wypocin ograniczyła, w rezultacie nie udzielając go nikomu. I co? Lepiej było? No było. Przez moment.
Minęły prawie dwa miesiące. Bardzo leniwe, wypełnione kontemplacją własnej marności i zwalczaniem w sobie potrzeby pisania. I żal trochę było tych ośmiuset notatek, wiernych czytelników i zabawy z oglądaniem statystyk i czytaniem komentarzy. Z drugiej jednak strony zbyt wiele treści osobistych pozostało na blogu, zbyt wiele wałkowania własnego rozedrgania i cudów wszelakich. Nie- przyszła pora, żeby zamknąć zeszyt i otworzyć nowy. I po prostu zacząć pisać. Pojęcia nie mam czy na zupełnie inny temat, czy nadal w starym stylu. Z pewnością będzie o mężczyznach, tego uniknąć nie sposób. Pewnie będzie też sporo marudzenia i nie za dużo dla tych, którzy szukają rozrywki intelektualnej. Nadal jestem ćwierćinteligentem, który woli udawać głupszego niż w rzeczywistości.
Poza tym nowy adres też ma swoje dobre strony, bo istnieje szansa, że nie wszyscy na niego trafią.
Gdzie jestem? Dokładnie w tym samym miejscu, w którym byłem. Co się ze mną działo przez ten czas? Zupełnie nic. Ani nie mam równiej pod sufitem, ani też nie odbiło mi bardziej, niż to miało miejsce do tej pory.
Zainteresowanych zapraszam w nowe miejsce. A jeśli mi się znowu w dupie przewróci i zacznę coś usuwać, to proszę o cierpliwość do mnie. Ja się leczę. Mnie wolno.
Wszystko już było. Wszystko się wydarzyło. Inne miejsce, stary bagaż. Ktoś tęsknił?