poniedziałek, 27 lipca 2015

Porządki.

Poczułem ogromną potrzebę oczyszczenia własnej przestrzeni życiowej. Z okresu fascynacji feng-shui pamiętałem doskonale, że żeby dokonać zmiany w życiu, trzeba przede wszystkim zacząć od opanowania przestrzeni wokół siebie. Nie jest to łatwe, jeśli z natury jest się mocno przywiązanym praktycznie do wszystkiego- ludzi, miejsc i rzeczy. Mimo to, od czegoś musiałem zacząć, skoro coraz trudniej mi było złapać oddech. 

Zacząłem więc od garderoby. I ryłem wśród niezliczonej ilości koszul, bluz, spodni i innych rzeczy, mając w głowie przesłanie Marie Kondo, która przed wyrzuceniem każdego swetra nakazuje go starannie złożyć i podziękować mu za to, że ogrzewał mnie w mroźne, zimowe dni. Pożegnałem w ten sposób jeden, przy następnych działałem już raczej na zasadzie impulsu, ładując do wielkiego wora wszystko, na co tylko spojrzałem mniej przychylnym okiem. Nie chciałem się żegnać. Chciałem to po prostu wypierdolić. Raz, na amen. Jeszcze tego samego dnia ów wór wytaszczyłem z mieszkania, a wraz z nim drugi, z siedmioma parami butów, których już nigdy w życiu nie założę. Wszystko wylądowało w kontenerze w ciągu pięciu minut, tak, abym się nie rozmyślił. W szafach zrobiło się jaśniej. W sercu i umyśle jeszcze nie.

Wzrok padł na biurko, więc chwilę później lśniło już czystością, wolne od notatek, ulotek, starych czasopism i książek. Z szuflad poznikały ołówkowe ogryzki, których nie można nawet utrzymać w dłoni, niepotrzebne wizytówki, butelka z zaschniętą odrobiną atramentu, wszelkiej maści niepiszące długopisy i karteczki, które zawsze mogły się przydać. Już się nie przydadzą.

W jednej z szuflad leżał też stary telefon, głęboko upchnięty, taki jeszcze z klapką, którego wstyd już użyć, bo można by było wyjść na jaskiniowca. Zapomniałem, że taki miałem. Znalazłem ładowarkę, podłączyłem do prądu i odczekałem chwilę, aż "zaskoczy". Sporo plików muzycznych, parę zdjęć w słabej rozdzielczości. Na niektórych nawet ja: inny jakiś, uśmiechnięty, młodszy, z fatalną szopą na głowie. Nadal naiwny i wierzący w szczęśliwe zakończenie. Głupi. Za to sympatyczny. O wiele bardziej niż teraz. Przeskoczyłem o parę pozycji i zobaczyłem inne zdjęcia, a na nich kogoś, o kim już dawno nie myślałem. Kogoś, kto sześć lat temu znaczył dla mnie wiele, w kim byłem kompletnie zakochany. Zapomniałem o tych zdjęciach, o uczuciu, a samo wspomnienie osoby było już inne. Nijakie.

I tak gapiłem się na jego zdjęcia. Ani on specjalnie przystojny, ani inteligentny, sporo starszy. Mógłbym teraz przejść obok niego, nie zauważając go wcale. Z perspektywy czasu, całą relację z nim postrzegam jako moje nieustające zabieganie o to, by mnie zauważył i pokochał (w tym miejscu droga hwa winna mieć déjà vu). Owszem, mówił, że kochał, deklarował całkiem sporo, jednocześnie jednak to samo obiecywał komuś innemu, mnie traktując raczej jako plan B, C, a może i jeszcze inną literę alfabetu. Nie, nie był zły. Był normalnym, homoseksualnym facetem w średnim wieku, który korzystał z życia takiego, do jakiego przywykł. Z teoretyczną jedynie monogamią i lekkością dobierania słów, przy jednoczesnym całkowitym braku zrozumienia ich sensu. Był chwilą, dla której traciłem oddech zupełnie niepotrzebnie. Teraz nie znaczy już nic. Jego zdjęcia, wspomnienie o nim nie ruszały mnie nawet w najmniejszym stopniu. Minęło sześć lat, a ja już niczego nie czuję. Bez sentymentu usuwałem kolejne jego zdjęcia, wiedząc doskonale, że to ostatnie ślady jego obecności w moim życiu. Nie ma we mnie bólu, żalu, nie ma też dawnego uczucia, które w pewnym momencie mogło stać się miłością.

To, kim się stałem, jest wypadkową tego, jakich ludzi spotkałem na swojej drodze, oraz tego, jak pozwalałem im na siebie wpłynąć. Oczywiście, że wybierałem kiepsko, nie potrafiłem też przejrzeć na oczy w odpowiednim momencie. Gdyby było inaczej, byłbym inny, pewnie częściej bym się uśmiechał. Szkoda mi tylko czasu poświęconego na coś, co niczego nie wniosło, prócz bólu. Czasu, który kosztował mnie więcej nerwów, niż uczucia. Taką rozrywkę zafundowałem sobie sam, próbując zrobić coś z niczego. Po sześciu latach jest mi to już zupełnie obojętne. Przyszedł moment, w którym wcale jakoś specjalnie nie musiałem się żegnać. Nie pogrążyłem się w rozpaczy, nie padłem krzyżem u jego stóp. Fakt, powinienem pamiętać dobre momenty, ale tych było niewiele i chyba znaczyły o wiele mniej, niż tego chciałem. Ruszyłem z miejsca już dawno, nie wiem nawet kiedy. Zrobiłem to sam, a teraz, gdyby nawet stanął skruszony w moich drzwiach mógłbym spokojnie mu powiedzieć "A w pindzie to mam!". Bo mam. I tak mi dobrze.

Pewnych rzeczy pozbywamy się z premedytacją, tak jak szybko ściągamy plaster z zabliźnionej rany. Inne przechodzą same, zupełnie niezauważone. Mogłyby tylko przechodzić nieco szybciej, ale na to chyba nie ma rady nawet Pani Kondo.

A co do jasności w umyśle i sercu- nadal działam.


 

10 komentarzy:

  1. U mnie jest to jednak mniej skomplikowany proces. Wywalam to czego nie nosiłam przez ostatni rok.
    I owszem mam deja vu, wręcz dostrzegam standardowy modus operandi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet szpilki?
      Co do modus operandi, to jeśli masz na to sposób, to bardzo proszę na maila :D

      Usuń
    2. Szpilki przede wszystkim. Od lat nie mogłam ich nosić więc po cóż było je trzymać:)

      Spodziewaj się:)))

      Usuń
    3. Wiesz, że szpilkom kibicuję!

      Aż się boję.

      Usuń
  2. Mnie także nie łatwo przychodzi rozstawanie się z czymkolwiek, co chociaż trochę może kojarzyć mi się z jakimś najmniejszym wspomnieniem, czy nawet z pozoru jedną z niewiele znaczących chwil mojego życia. Tak już mam, że mimowolnie zaczynam utożsamiać zdjęcia i przedmioty z kadrami ze swojej egzystencji, dlatego bardzo dobrze rozumiem Twe zachowania w trakcie zabierania się za porządki i samego procesu ich wykonywania.

    Gratuluję konsekwencji w działaniu i nienagannej postawy przy solidnych porządkach. To naprawdę wymaga prawdziwej siły i systematycznej pracy na wielu płaszczyznach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I obrastamy w ołtarzyki wspomnień. Po co?
      To co ważne jest w sercu, o ile się je posiada.

      Usuń
  3. U mnie podobnie, gromadzę jakieś szpargały, z którymi trudno jest się rozstać
    czasami jest tak, że wyrzucę coś bez sentymentu, a innym razem coś zachomikuję

    i ta buteleczka atramentu...też taką miałem, a niestety piórem nie pisałem już 100 lat lub dłużej....coraz mniej się pisze, a coraz więcej stuka w klawiaturę itd...znak czasów

    -mix

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Buteleczka atramentu u mnie też wyleciała, bo się zasuszyły w niej resztki. A do pisania piórem wróciłem. Tyle, że takim na naboje. Nie dalej jak w sobotę kupiłem 20 nabojów za jednego złocisza w Tesco. Uwielbiam swoje oszczędności.

      Usuń
    2. dorwałeś okazję :P

      -mix

      Usuń
    3. Z wrażenia aż klej w sztyfcie kupiłem!
      Co za emocje!

      Usuń