niedziela, 19 czerwca 2016

Skoro mam już zwariować.

Leczenie poharatanej duszy nigdy nie jest procesem łatwym ani fajnym. To raczej niekończąca się seria prób i błędów, przy której jest naprawdę cała masa ofiar w ludziach. Człowiek staje się bombą z opóźnionym zapłonem. Nie wiadomo kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach, ale z całą pewnością wybuch jest nieunikniony. Zatem kiedy jest się wariatem, poza oczywistym rozwiązaniem własnych problemów i wyeliminowaniem czynników sprzyjających zwichrowaniu, niezwykle ważne jest to, aby ów wybuch zminimalizować. Zmniejszyć siłę rażenia, a w perspektywie- bombę całkowicie rozbroić.

Jakże wspaniale by było, gdyby w głowie, z odpowiednim wyprzedzeniem, zapalała się jakaś czerwona lampka. Komunikat typu "Uważaj: do eksplozji pozostało 3 dni 8 godzin 11 minut i 46 sekund". Nie ma tak dobrze. Oczywiście, sam po sobie jestem w stanie stwierdzić, że balansuję na krawędzi, ale za wszelką cenę staram się wtedy odwlec ten moment. Jest to jedyna rzecz, jaką mogę w takiej chwili zrobić. Skoro już ma mi odbić, mam znowu dowieść swojej niedoleczonej depresji, mam stać się raz jeszcze upierdliwym neurotykiem, niech przynajmniej sam zdecyduję o tym, kiedy ma to nastąpić. Niech mam wrażenie kontroli. To zawsze coś- może przy odrobinie szczęścia, zyskany czas pozwoli oczyścić teren w polu rażenia?

Przez lata zauważyłem, że działają na mnie dwie metody. Powiedzmy, że działają. Niestety żadna nie przydaje się na dłuższą metę, żadna nie leczy, nie jest cudownym środkiem. Obie jednak pozwalają zyskać trochę czasu i przez to funkcjonować w miarę normalnie.

1. Nie wybuchnę dzisiaj.

To trochę takie wmawianie sobie czegoś, ale sprzyja utrzymaniu samokontroli. Nie zwariuję dzisiaj, nie zrobię tego jeszcze przez kilka godzin, aż dzień się skończy. Nie udowodnię po raz kolejny, że mam nierówno pod sufitem, przynajmniej nie dzisiaj, odczekam dzień, drugi, może nawet cały tydzień. Potem pozwolę sobie na wszystko. Wezmę głęboki oddech i wyrzucę wszystko to, co mnie boli.

Oczywiście, że jest to tłumienie w sobie emocji. Jasne, że to kompletnie niezdrowe i niekorzystne, a takie sprawy powinny być rozwiązywane na bieżąco. Mhm, tyle o tym mówi teoria. W praktyce, ilu z nas pójdzie do szefa i wygarnie mu, że wykonuje frustrującą pracę i nie czuje się docenionym pod względem finansowym? Ilu przyzna partnerowi, że coś mu nie pasuje i przyszedł czas, żeby wypracować kompromis? Ilu powie rodzinie, znajomym, że zauważyło coś niedobrego i źle się z tym czuje? Tłumimy emocje w stopniu maksymalnym, równie dobrze możemy więc zwlekać ze swoim wybuchem tak długo, jak to możliwe.

Zresztą- może się zdarzyć przecież i tak, że jutro, za kilka dni, za jakiś czas, to wszystko nie będzie już takie złe, prawda? Przynajmniej dobrze jest pobyć przez moment naiwniakiem.

Zatem nie dzisiaj. Albo...

2. Co mnie dzisiaj ucieszy?

Czyli jestem jak psychodeliczna wersja Julie Andrews w "Dźwiękach muzyki". Rano otwieram oczęta i wyliczam wszystko to, co danego dnia może mnie uszczęśliwić. Od małych pierdół, po wielkie rzeczy. Brakuje jedynie tego, żebym później zatańczył na alpejskiej łące. Słabe to, ja wiem, kompletnie nie leży w moim charakterze, chociaż powinno i staram się ze wszystkich sił, żeby taka radość we mnie nie tylko zaistniała, ale i utrzymała się na dłużej. Bo tak można. Znam wiele osób, które potrafią i radzą sobie dzięki temu o niebo lepiej, niż ja.

Bardzo długo ta metoda nie działała na mnie kompletnie. Wszystko było nie tak, wszystko źle, nikt mnie nie kochał i nikt mnie nie lubił. Z czasem jednak, okazało się, że to jednak nie jest wcale tak beznadziejny pomysł. Małe rzeczy, myślenie o nich, snucie planów, tych najdrobniejszych, nie takich wielkich, które sprzyjają oczekiwaniom, a te z kolei prowadzą do nieuniknionych rozczarowań, okazały się trzymać mnie mocno na ziemi. Nawet gdy było bardzo źle, takie wyliczanki przynosiły większy spokój, może jeszcze nie tyle opanowanie, co raczej próbowały zaprowadzić porządek w chaosie. Wtedy też myśli zaczynały płynąć po prostu wokół mnie, a ja sam nie starałem się w żaden sposób ich zatrzymać, zawrócić ich kierunku, zmienić, wpłynąć na nie, lub całkiem je wyeliminować. Na tej wielkiej autostradzie byłem ja, a obok mnie cały ten szajs, który mnie spotykał i drobnostki, które ratowały mi dupsko. Wszystko krążyło, a ja tylko obserwowałem to, nie robiąc przy tym nic szczególnego. Czy nie na tym polega spokój? Na całkowitym opanowaniu wobec tego, co dzieje się dookoła?

Cieszyła mnie więc czyjaś obecność. Wiadomość od kogoś bliskiego. Wspomnienie. Pogoda. Cieszył mnie spacer, drobiazg, zjedzony posiłek. Snułem plany- na popołudnie, na następny dzień. Trzymałem się myśli o planowanym wyjściu do kina, o kolejności obowiązków, które miałem wykonać następnego dnia w pracy, nawet o tym, którą koszulę założyć, żeby nie powielić zestawu sprzed tygodnia. Całkiem sporą radość upatrywałem w zjedzonej wuzetce i w przeczytanym rozdziale książki. Nie była to jeszcze taka radość, której oczekiwałem, ale moje myśli trochę zwalniały przez to, a ja sam- spokojniałem. 


Dzisiaj wiem, że bez względu na to, którą metodę przyjmę, to i tak w pewnym momencie wrócą do mnie myśli, przez które się zamartwiam. Taki jestem. Martwię się wszystkim i wszystkimi, martwię się w każdej minucie każdego dnia. Za nic w świecie nie chciałbym się stać zimny i obojętny, nawet jeśli nie każdemu jest do końca po drodze z tym, jaki jestem. Wciąż jednak będę szukał innych metod, poza tymi, o których wspomniałem, bo chciałbym też być nieco inny. Wciąż troskliwy, ale też stojący twardo na ziemi, a nie odlatujący na własnych lękach gdzieś daleko w inny świat. 

Jeszcze tylu rzeczy muszę się nauczyć...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz