Ilu z nas padło ofiarą takiego myślenia? Byliśmy tylko przystankiem dla chłopców, z którymi się umawialiśmy. Rozrywką na jedną noc, na cały miesiąc, może nawet na pół roku. Odciągaliśmy od złych wspomnień o kimś, kto odszedł, dawaliśmy ciepło i fizyczny kontakt, a do tego masę całkiem fajnych uczuć, które są całkiem użyteczne, by zabliźnić rany, ale na dłuższą metę kompletnie niewygodne, bo przecież nagle robi się sztywno, oficjalnie i zobowiązująco, a to od początku miała być tylko zabawa, to jasne przecież. Nikt nikomu niczego nie obiecywał. Tylko czy aby napewno taka klauzula została zawarta w ulotce informacyjnej? "Przed użyciem nie rób sobie nadziei i skonsultuj się z psychoterapeutą, a najlepiej z dwoma".
Ponieważ, jak wspomniałem, jestem osobliwy, nie do końca umiem pojąć ten fenomen. Czy wynika to ze zwykłej niestałości uczuć, czy to raczej wynik wszechobecnego utwierdzania nas w przekonaniu, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze? Na najwyższą pensję, najlepsze stanowisko, najdroższy samochód i na najlepszego faceta. To jest norma. Odstępstwa od niej są niemile widziane. Tylko skąd u licha przeświadczenie, że następny będzie lepszy od poprzedniego? Zupełnie jakby miała tu miejsce jakaś wypaczona teoria ewolucji... Że niby co? Pomni wydarzeń, wybieramy lepiej? Aż tak źle było, że może być tylko lepiej? A może jest to tylko wymówka, żeby sobie poużywać jeszcze dopóki przy czterdziestce nie wypadnie się z obiegu? Czy nie jest przecież tak, że wtedy panowie nagle pokornieją, mając na uwadze to, że więcej za nimi, niż przed nimi. Nikomu się nie uśmiecha być samotnym.
Tak, dziwny jestem. Wcale mnie nie interesuje, czy gdzieś na świecie jest jeszcze ktoś inny. Nie dbam o to, czy ktoś byłby lepszy, wspanialszy. Mnie to kompletnie nie interesuje. Wiem kogo chcę. Wiem, że nie chcę nikogo innego. Wiem też, że tak mi już zostanie i kipnę szczęśliwy, bo był ktoś, kto odpowiadał mi pod każdym względem. Jasne, że marudziłem. Oczywiście, że próbowałem go zmienić i pewnie długo nie doceniałem go w sposób, w jaki powinienem to robić. Naturalnie, że był moment, w którym uczyniłem go idealnym na wyrost, a potem odczuwałem złość, widząc, że zawyżonej poprzeczce on nie sprosta. Ale zobaczyłem coś jeszcze- nawet w jego najgorszym momencie, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym być z kimś innym. Nie ma znaczenia co jest za horyzontem. Zostaję tutaj. Dobrze mi. Tutaj zbuduję swój dom.
Może trzeba mieć w sobie trochę słodko-pierdzącej naiwności, żeby dojść do tego samego momentu, w którym sam się znalazłem? Może trzeba zwolnić na chwilę i niech pozostali biegną przed siebie na łeb, na szyję? Może to kwestia potrzeb, dojrzałości (u mnie to raczej nie jest to), albo znalezienia odpowiedniego mężczyzny? Może trzeba zgrać się w czasie, żeby zacząć marzyć o tym, jak na starość będzie się szło razem na kolonoskopię, trzymając się za ręce? A może w mojej obsesyjnej miłości jednak jest trochę magii?
Zatem? Ile jeszcze tych kutasów do zaliczenia dla Was, drogie Misie, zanim przyjdzie ostatni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz