niedziela, 18 października 2015

Syndrom odstawienia.

Cokolwiek uderza nam do głowy, kiedy tylko robimy sobie z tym przerwę, koszmarnie ciężko jest stanąć na nogi. Prochy, alkohol, seks... albo facet. W jednym momencie poziom endorfin skacze ze stratosfery aż do Rowu Mariańskiego- i jak tu się po czymś takim pozbierać? Jak udawać, że nic się nie stało, jak funkcjonować zupełnie normalnie, kiedy nie ma już obok tej ciężkiej łapy, mruczącego głosu, zapachu wody toaletowej, a noc staje się upiornie cicha, bo nikt już nie chrapie niemiłosiernie?

Bardzo bym chciał napisać, że tak naprawdę to powinno nam wisieć i powiewać. Że jesteśmy wystarczająco silni i pewni siebie bez drugiego mężczyzny obok. I tak właściwie to chłop nam niepotrzebny. Owszem, kiedy jesteśmy sami, działamy bez zarzutu. Czegoś brak, ale mimo wszystko wstajemy rano do pracy, osiągamy sukces, spełniamy swoją rolę w społeczeństwie, a dodatkowo czerpiemy też coś z życia, rozwijając samych siebie i swoje pasje. Czyli jest ok. Rzecz się zmienia w momencie, kiedy na dłuższą lub krótszą chwilę wpuszczamy kogoś do życia. Jest wtedy fajniej, jest pełniej, jest przyjemniej i to właśnie tak cholernie uzależnia, bo jest... inaczej. Tak, jak być powinno. Lżej, raźniej, bezpieczniej. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby z tego wyjść? Nikt. Czasami jednak sytuacja nie pozwala czerpać radości ze wspólnych chwil, bo wisi nad głową widmo rozłąki. Nie takiej definitywnej, raczej tymczasowej. Bądźmy jednak szczerzy- ile by ona nie trwała, zawsze będzie zbyt długa.

Do dobrego zawsze najłatwiej przywyknąć, a wtedy uśpione zostaje wszystko to, co definiuje w nas samodzielność. Nagle wypada się z rytmu. Czasu jest zbyt dużo. Nie ma do kogo się odezwać, brak jest obecności, brak małych rzeczy, kompletnych pierdół, a czasami nawet tego, co przecież drażniło, jak porozrzucane ubrania, czy niedomyty kubek po kawie. Kiedyś samotna kolacja nie robiła wrażenia, teraz przeraża. Dom jest zbyt pusty, cisza staje się nie do zniesienia. Brak tego, co daje najwięcej satysfakcji- drugiego faceta w zasięgu wzroku. Bo przecież był przed chwilą, leżał obok, oddychając miarowo. Śmiał się, może trochę boczył. Jadł kanapkę. Opowiadał o czymś, niby normalnym, ale zwierzając się przy tym z czegoś, do czego nie przyznałby się nikomu innemu. Plątał się zaspany po pokoju, szukając spodni. Palił papierosa w oknie. Planował święta. Całował i tulił, mówiąc, że to potrwa tylko chwilę, że zaraz wróci. Nagle to wszystko cichnie. Drzwi się zatrzaskują, oddalająca się sylwetka staje się coraz mniejsza, aż znika za rogiem i w zasadzie nie pozostaje już nic, poza tym koszmarnym, rozdzierającym serce bólem, z którym nie wiadomo, co zrobić.

Tak łatwo jest przywyknąć do czyjejś obecności. Tak trudno jest wrócić do samotności.

Pierwsze chwile są najbardziej wymagające. Pierwsza doba. Ja płakałem. Tak strasznie, niesamowicie i mocno płakałem. Czy później jest już lepiej? Nie. Wciąż odlicza się sekundy do jego powrotu i przestaje się to robić dopiero wtedy, kiedy on znów będzie obok.


1 komentarz:

  1. Czasem nie wraca wogole, wtedy to dopiero jest ból...Tak, nauka samodzielnosci i samotnosci na mowo, jest gorsza na ooczatku, niz juz bycie jakis czas w samotności. Wszystko ciężkie nagle, to zimne puste łóżko, cisza, okropna cisza, nagle za dużo czasu, wszystko leci z rąk. Najgorsze to nagle znaleźć jakąś rzecz tej osoby. Placz, szloch i depresja murowane z miejsca. Czasem tak zle jest oo ostrej kłótni, czasem oo wyjezdzie kogos czasowo, a po rozstaniu to wogole. Tu nikt nie jest twardzielem...

    OdpowiedzUsuń