W kompletnym braku jakichkolwiek uczuć temu towarzyszących, skończyłem w wyjątkowym niewzruszeniu trzydzieści cztery lata. Ani nie jestem tym zachwycony, ani też wkurwiony. Dziwnie tak, bo do tej pory jednak w mniej lub bardziej zawoalowanej formie nieco spazmowałem. Coraz bliżej do czterdziestki, a to przecież moja górna granica, po przekroczeniu której jest niemal pewne, że kipnę. Co roku było mi nieprzyjemnie. Aż do dzisiaj. Zobojętniałem. Być może jest trochę tak, że z czasem wiek przestaje mieć aż takie znaczenie. Może to kwestia tego, że po prostu mam cały pierdylion innych spraw na głowie, a przemijający czas jest gdzieś na szarym końcu dramatów do rozkminiania. A może to rzeczywiście bez różnicy? I cóż z tego, że grawitacja robi swoje? Cóż z siwych włosów i z coraz bardziej widocznych zmarszczek? Jeszcze trochę mam przed sobą. Jeszcze paru osobom zajdę za skórę, parę słów jeszcze skreślę, coś jeszcze przeżyję.
Dzisiaj jednak jest dzień, jak każdy inny. Ani bardziej szczególny, ani mocniej przygnębiający. Czy to znaczy, że wreszcie wydoroślałem, skoro nie przejmuję się już metryką?
Tradycyjnie jednak, jak co roku- it's my party and I'll cry if I want to.
Z homoseksualistami chodzimy na randki, tworzymy związki i uprawiamy seks. W zasadzie to by było na tyle. Do przyjaźni nie jesteśmy raczej stworzeni i na "przyjaciółki" rodzaju męskiego patrzymy raczej spode łba. Bo niby co? Wspólny shopping, gdzie tanecznym krokiem zwiedzamy centra handlowe, wymachując kartami kredytowymi i chichoczemy chórem nerwowo na widok przechodzących ładnych chłopców? Potem obowiązkowo wspólne mani-pedi, żeby mieć nieco więcej czasu na plotkowanie o rozmiarach przyrodzenia kolejnych one-night-stand'ów, a w weekendy koniecznie clubbing z kolorowymi drinkami, w tęczowych ciuchach i z kolejną porcją świeżych ploteczek? Brzmi jakoś tak pedalsko. Jednak przyjaźnie, bez względu na to jaki rodzaj aktywności łączy- zdarzają się. I są one trwalsze niż niejeden związek.
Dla potencjalnego absztyfikanta ludzie z naszego otoczenia są problemem drugorzędnym. Przynajmniej na początku. Z czasem jednak zażyłość staje się coraz bardziej intensywna i to właśnie znajomi i przyjaciele są często na pierwszej linii frontu, a dopiero później rodzina. Dla kandydata na partnera im mniej przeszkód- tym lepiej, czasami chyba najwygodniej by było, gdyby panowie poznawali zupełnych odludków. Bezpieczniej. Prościej. Ale czy normalniej?
Jeden przyjaciel- homoseksualista, nie robi żadnego problemu. Można przyjąć, że to po prostu kumpel, z którym czasami wypije się piwo. Dwóch przyjaciół homo, to już powód do daleko posuniętej ostrożności. Bo robi się zbyt tłoczno i zbyt podejrzanie. Kolejne ciotki- satelitki to już czerwony alarm, bo jest niemal pewne, że każdy, kto pojawi się w zasięgu zostanie otaksowany z góry na dół, wyciągnięte zostaną na jaw jego najgłębiej skrywane sekrety, a w ostatecznym rozrachunku i tak będzie bez szans, w starciu z porażającą mądrością wszystko wiedzących "przyjaciółek". Niebezpieczeństwo! Grozi kalectwem i utratą zdrowia.
Czy rzeczywiście jest się czego bać? Przyjaciele to często głos zdrowego rozsądku. Uświadamiają rzeczy, które ciężko czasem dostrzec, zwłaszcza, jeśli jest się mocno odurzonym świeżym uczuciem. Jest to też jednak głos bardzo stronniczy, bowiem jego priorytetem jest szeroko pojęta troska. Z rodziną bywa różnie- czasem, poza stopniem pokrewieństwa, nie ma nic. Przyjaciele to rodzina, którą sami sobie wybieramy. Łączą wspólne doświadczenia, podobieństwo charakteru, zainteresowania, a czasami jakiś niepojęty, odgórny zbieg okoliczności. To ludzie najbliżsi, którzy nie tylko świetnie doradzą, ale też dadzą wsparcie w najtrudniejszym momencie. Sprawdzeni na tyle, że przetrwali już niejeden związek, nie jedno rozstanie, pełno dramatów i katastrof. I na ogół to oni stali twardo, kiedy wszyscy inni odchodzili. Nic więc dziwnego, że ich naturalną pierwszą reakcją na kogoś "spoza" jest nieufność i uważna obserwacja. Czasami nawet "wywiad środowiskowy". Skoro przyjaciele są jak rodzina, to wszyscy trzymają się razem. Dbają o siebie, troszczą się, a kiedy trzeba- zaciekle bronią. Wchodzisz między ciotki? Czuj się ostrzeżony.
W idealnym świecie wszyscy się polubią i będą zaplatać sobie wianki, piknikując na łące w niedzielne popołudnia. W świecie rzeczywistym kandydat na partnera przejdzie przez sito, z którego może wyjść zwycięsko, albo pogrzebać- bardziej siebie niż kogokolwiek z kółka maryjnego.
Dobrze. Co jednak z tym nieszczęśnikiem, który staje na linii przyjaźni i miłości? Czy musi wybrać tylko jedną stronę? Mądry człowiek weźmie pod rozwagę punkt widzenia przyjaciół- spojrzy ich oczyma, wyciągnie wnioski, a jeśli zajdzie taka potrzeba, przyzna im rację, bądź przedstawi kontrargumenty. Zrobi też co w jego mocy, aby partner, jeśli nie potrafi polubić, to żeby przynajmniej zaakceptował kumpli, a przy tym poczuł się na tyle pewnie, by wiedzieć, że to on będzie tym jedynym mężczyzną, który nie musi się czuć zagrożony przez nikogo innego. Bo często to też wiąże się z innym samcem (lub kilkoma) na jednym i tym samym terytorium. To wpływa na ego, bo panowie nie lubią konkurencji. Zabawne jest to, że tak naprawdę jej nie mają, a niezadowolenie okazują mocno na wyrost. Ale taka już męska natura- walczymy, nawet jak nie za bardzo jest z kim.
Oczywiście to nie wszystko. Dobry partner nie postawi ultimatum i nie każe wybierać między nim, a "psiapsiółkami". Dobre "psiapsiółki" z kolei nie obrażą się i nie trzasną drzwiami, wymachując po drodze torebunią i krzycząc: "Nie dzwoń do nas, jak się opamiętasz!".
Wszystko można pogodzić. Wszyscy mogą koegzystować. Nikt nie będzie ważniejszy, nikt nie będzie ignorowany. Partner ma inną rolę, przyjaciele są od czegoś zupełnie innego. Nie wywracajcie zatem oczkami, kiedy Wasz ukochany będzie chciał Wam przedstawić kumpli. W ostatecznym rozrachunku to i tak z Wami wróci do domu.
Czasami bardzo trudno jest ruszyć z miejsca. Chodzi nie tyle o sam fakt, co raczej o konsekwencje, które niesie ze sobą konkretne działanie lub jego zaniechanie. W jednym momencie można zyskać wiele lub stracić wszystko. Tak. To jest aż tak łatwe. Wygodniej i łatwiej by było pozostać w bezruchu. Tyle tylko, że to co łatwe, w życiu praktycznie się nie zdarza.
Jestem na dworcu kolejowym, stoję na peronie, na który za chwilę podjedzie pociąg. Tchórz we mnie chce uciekać, z porażającego lęku przed tym, że mogę za chwilę wszystko stracić. A priori zakładam najgorsze, wcale nie dlatego, że mam po temu powody. Raczej "bo tak". I nakręcam sam siebie raz jeszcze, zupełnie niepotrzebnie. Konsekwentny uparciuch stoi jednak twardo, bo wie, że jestem w miejscu, w którym chciałem być. Wystarczy tylko wsiąść i przestać myśleć o tym, co może się stać, a nie musi. Pociąg podjeżdża, biorę głęboki oddech, zupełnie jakbym za chwilę miał zanurkować w oceanie własnych lęków, wsiadam, zajmuję miejsce. To już koniec? Jestem bohaterem? Nieprawda. Czeka mnie długa podróż, pełna analiz, gdybania, rozkładania spraw na czynniki pierwsze. Nie zajmę umysłu obserwowaniem świata, który przemyka za oknem. Nie odetnę się od wszystkiego, naciskając na głowę słuchawki. Czegoś chcę. O coś walczę. Jasne, że się boję, a moje myśli biegają po głowie, jak szalone. Przerabiam wszystkie emocje w zupełnie przypadkowej kolejności. Nie wycofam się jednak. Nie rozmyślę.
Na końcu podróży jest On. Czeka na mnie, w całym swym opanowaniu, w ujmującej szczerości. Cieszę się, że go widzę. Boję się jednocześnie. W jednej chwili chcę mu wygarnąć wszystko, co we mnie siedzi. Chcę też go przytulić mocno, pocałować. Jestem szczęśliwy. Przerażony. Zły. Kocham. Dzieje się we mnie wszystko i jednocześnie nie mogę zrobić zupełnie nic.
Wtedy On, nie od razu, nie z miejsca, spokojnie, zerkając na mnie szelmowsko, pewnym głosem mówi: "K. najukochańszy- miłości mojego życia". Wszystko znika, nie ma już takiego znaczenia. Liczy się chwila, dla której warto było zrobić absolutnie wszystko. Nie trzeba już nic więcej.
Nie jest ważne to, czy dzielą nas setki kilometrów, czy odległość równa wyciągnięciu ręki. Nie liczy się to, co się wydarzyło dobrego i złego, co poróżniło, co doprowadziło na krawędź. Nie jest ważny strach przed czymś abstrakcyjnym, ani to na jak wiele sposobów można ulegać nadinterpretacjom rozmaitych zdarzeń. Liczy się tylko to, żeby chcieć pokonać odległość. Wsiąść do pociągu. Podać dłoń. Chcieć iść dalej. Może coś naprawić, może coś zmienić. Walczyć nadal o to, w co się wierzy.
Nie istnieje taka odległość, której nie dałoby się pokonać. Nie ma takich przeszkód. Nie ma takich słów, nie ma też takich czynów, które przekreśliłyby wszystko. Trzeba tylko wierzyć. Czasami trochę mocniej.
Bezpardonowe samce mają przeogromne wzięcie. Im bardziej delikwent jest zapatrzonym w siebie skurwielem, tym większym powodzeniem może się cieszyć. Z takimi się chodzi na randki, takich wybiera się do związku, bo przecież co z tego, że nieokrzesani, skoro tli się w nas naiwna nadzieja na to, że jednak ich wychowamy, że przy nas się zmienią? W miłości nie ma łatwo. Nie ma ideałów. Są za to kompromisy, a czasami przecież warto z czegoś zrezygnować. Tylko czy rzeczywiście ceną za związek jest rezygnacja z samego siebie?
No dobra. To o co chodzi z tym uwielbieniem względem ludzi, którzy nami pomiatają? Im gorzej facet zachowuje się wobec mnie, tym bardziej kurwiki latają mi po oczach? Zabawne, bo z reguły jest tak, że jeśli ktoś zachowuje się wobec mnie jak ostatni pacan, tym większe są moje instynkty mordercze względem niego. Przynajmniej tak jest pod względem zawodowym i w większości sytuacji prywatnych. Większości. Nie we wszystkich. Miłość rządzi się własnymi prawami, a mężczyźni homoseksualni im bardziej dostają po mordzie, tym większa radość ich ogarnia. Czyste chamstwo jako dowód na tak bardzo upragniony, najwyższy poziom testosteronu? Tylko do czego to prowadzi? Zastanawiam się gdzie w tym wszystkim szacunek do samego siebie?
Źli chłopcy robią sobie co chcą. Leją na wszystko z góry, wychodząc z założenia, że wolno im więcej. I rzeczywiście jest tak, że pozwala im się na całą masę rzeczy, która w ostatecznym rozrachunku u kogoś innego zostałaby uznana za przynajmniej chamską. Bawią się jednak, nieustannie przenosząc granicę, jak krnąbrne dzieci, które doskonale wiedzą, że nie mogą czegoś zrobić, a mimo to z premedytacją kontynuują swoje działania, żeby tylko zobaczyć, kiedy ktoś wyjdzie ze skóry. Wyjdzie i nie wróci. Sytuację mogą rozładować niedbale rzuconym czułym słówkiem, rozkosznym uśmiechem, albo krótkim ustawieniem do pionu. Bo i po co robić z igły widły? Co z tego, że ktoś dostaje szamotania pępka? To nie jest ważne. Liczy się on. Jego nastrój, jego zmartwienia, jego praca, jego życie, jego świat.
Umartwiając się nad sobą i własnym nieszczęsnym losem, przyglądamy się zatem biernie temu, jak ktoś czyni z nas swoją zabawkę, pogrywając, kłamiąc, oszukując, drwiąc w mniej lub bardziej zawoalowanej formie. Przywdziewamy szaty męczennika. I z jednej strony czujemy do siebie tak ogromny wstręt, bo tolerujemy coś, co nie powinno mieć miejsca. Z drugiej strony sami siebie zamiatamy pod dywan. Bo jemu jest ciężko, bo żyje w stresie, bo taki ma charakter- twardy, silny, męski i szorstki. Trzeba więc okazać mu więcej uwagi, uczucia i troski. Trzeba dać z siebie więcej, wykazać się większą cierpliwością. Pociągnąć ten związek za siebie i za niego. To minie, gdzieś się uspokoi. Trzeba przeczekać. Zacisnąć zęby. Wytrwać.
Konsekwentnie tresowani. Teraz się nie odzywać. Teraz się wycofać. Nie pytać. Nie drążyć. Nie robić wyrzutów. Ostrożnie dobierać słowa. Nie robić min, nie pozwalać sobie na dygresje, ani na sarkazm. Nie oddychać. Raz na jakiś czas wyjdzie z tego scena. Puszczą nerwy, a myśli zostaną wypowiedziane na głos. To coś zmieni? Nic. To tylko dowiedzie niestabilności emocjonalnej, a później przyjdą wyrzuty sumienia, bo powiedziało się jednak za dużo, bo on się teraz obraził, bo się wkurzył, zagotował. Nie, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Lepiej wziąć winę na siebie, przeprosić, naprawić.
Ofiary wyuczonej bezradności. Ile jeszcze tak? Miesiąc? Rok? Cztery lata? Gdzie leży granica? Tam, gdzie zaczyna się rzucanie kurwami, czy tam, gdzie dojdzie do rękoczynów? Bo nie będzie lepiej. To jedno jest pewne. On zawsze pójdzie o krok dalej. Zatem jak wiele można jeszcze usprawiedliwić, zanim wybierze się siebie samego, zamiast relacji nierównej, ułomnej i przynoszącej ból, zamiast szczęścia?
Trzeba przyznać, że darmowe rozmowy telefoniczne i smsy nie do końca wyszły nam na dobre. O wiele ciekawiej i bardziej konkretnie było wtedy, kiedy płaciło się za każdą rozpoczętą minutę rozmowy, a za wiadomości tekstowe płaciło się jak za zboże. Precyzja przekazu była wtedy priorytetem, rozmowy zamykały się w sześćdziesięciu sekundach, a dodatkowo przy smsach trzeba było zapomnieć o znakach diakrytycznych i zmieścić informację w stu sześćdziesięciu znakach. Tak było kiedyś. Dzisiaj już jesteśmy bardziej wyzwoleni.
"Halo, gdzie jesteś?I? Ja w Biedronce! Papier się skończył. Co?!? Nie słyszę! No mówię, że w Biedronce!". Dzwonimy do siebie z byle bzdurą. Po telefon sięgamy chętnie i tak często, jak tylko się da. Bo przecież jest za darmo. A jak się za coś nie płaci, to trzeba dużo. Wisimy więc na telefonach w domu, w pracy, po pracy, przy znajomych, w kinie, na wystawach i próbując się wyciszyć na spacerze. No ok, wtedy wyciszeniu ulega jedynie dzwonek telefonu, bo i tak stukamy po ekranie, albo nie odrywamy go od ucha. Najpewniej wszyscy dostaniemy guza mózgu, albo raka oka. Czort z tym. Poza truciem ludziom dupy o byle błahostkę, telefony wyszły naprzeciw naszym rozlicznym romansom, zwłaszcza na ich wstępnym, mocno niepewnym etapie. I z tego już się robi horror.
Brak ograniczeń sprawia, że w dowolnym miejscu i czasie można kogoś pomolestować banalnym pytaniem "Co robisz?". Oczywiście w tym miejscu rozmówca winien rzucić wszystko, rozwalić się na kanapie i zabawiać nas rozmową, bowiem to, że cierpimy na nadmiar czasu oznacza, że inni muszą mieć dokładnie tak samo, w identycznym momencie. Ma się jednak maniery. Trzeba być grzecznym. Trzeba wykazać przynajmniej minimum kultury i ogłady. Rozmawia się więc o rzeczach ważnych, później przechodzi do tych trywialnych, aż kończy się już na samych bzdurach. Mimo wszystko ciągle jest mało, więc coraz częściej słychać już tylko westchnienia i jakieś niezidentyfikowane odgłosy z oddali. Trochę pomrukiwania, coś na kształt lekkiego flirtu, kończącego się u niektórych quasi-erotycznym posapywaniem. Tematy coraz bardziej miałkie. Aż w końcu pada moja ulubiona część- "I co mi jeszcze powiesz?". Czyli nudzę się setnie. Wykrzesaj coś z siebie. Zabaw mnie. Zaprezentuj program artystyczny z żonglerką, monocyklem, recytacją haiku i własną impresją na temat ulubionego aktora, Czy można chcieć więcej, niż dojście do momentu, w którym ktoś, kto zaprząta nam uwagę, twierdzi w bardzo jednoznaczny sposób, że otrzymuje zbyt mało, aby być dostatecznie ukontentowanym i przedłużyć banalną rozmowę o następne pół godziny? "I co mam Ci jeszcze powiedzieć?"... Nie, nie. Nie jestem aż tak głupi. Tu wcale nie chodzi o to, żeby opowiedzieć, że właśnie buduje się domy dla afrykańskich sierot, zbawiając przy tym świat własnoręcznie wynalezioną szczepionką przeciw największym epidemiom oraz pisząc doktorat z fizyki nuklearnej. Rzecz w tym, żeby powiedzieć dokładnie to, co druga strona chce usłyszeć. "Myślę o Tobie, brakuje mi Ciebie, tęsknię mocno, chciałbym być przy Tobie, chcę, żebyś mnie objął, pocałował, przytulił". I w tym naprawdę nie ma nic złego- wszystko świetnie rozumiem. Tylko czy naprawdę nie da się wprost? Tęsknisz? Powiedz mu to. Po co te wybiegi z wymyślaniem kolejnych tematów dla czczej rozmowy? Tyle, że wtedy rozmowa zakończyłaby się zbyt szybko. Więc wolimy zgrywać znudzone dziewczątka, które tylko strzygą uszami, żeby usłyszeć coś pikantnego na swój temat. Zalatuje gimnazjum. Prowincjonalnym. Swoją drogą telefony to też droga do psychozy. Dlaczego nie odebrał? Dlaczego nie oddzwonił? Czemu nie odpisał? A potem już wpada się do króliczej nory, bo z całą pewnością to wszystko oznacza, że ma kogoś, a w najlepszym przypadku przynajmniej się puszcza. Zdrowiej dla nas by było, gdyby stawki operatorów sieci komórkowych pozostały jednak horrendalne. I może też te znajomości byłyby jakieś takie bardziej ludzkie, bez niezręcznych momentów ciszy, kontr-produktywnego przedłużania, bez niedomówień, interpretacji pozbawionych mowy ciała i mimiki, bez dorabiania teorii tam, gdzie nie ma dla nich miejsca. Mniej telefonów bym proponował. Więcej ludzkich kontaktów. Tych rzeczywistych. I bardziej chyba konkretnych. A rozmowy nadal będę zamykał w trzydzieści sekund. Mimo, że mam darmowe. Tylko z wiadomościami mam problem. Spory. To jak? Co mi jeszcze powiesz?
W zasadzie nie jestem biżuteryjnym typem. Oczywiście miewałem romanse z różnymi akcesoriami, ale w ostatecznym rozrachunku dochodziłem do wniosku, że wyglądam z nimi na jeszcze większą pizdę, niż bez nich. Biżuteria bardziej mi się podoba u kogoś, niż u mnie, jednak jako przykładna Smukła Dziewica, marzę wprost o zaobrączkowaniu. Nie takim na pokaz, żeby zmylić nazbyt ciekawskie indywidua, albo pochwalić się własnym zamiłowaniem do wyróżnienia się, ale prawdziwym. Takim z wielkim romansem, z kwiatami, z perfekcyjną przyszłością, z momentem i niech stracę- nawet ze łzami. Chociaż to piździe nie przystoi. Marzy mi się wielka chwila, nawet jeśli bez przyklękiwania na jedną nogę. Oczywiście muszę sprostować- nie mam nic przeciwko temu, żeby samemu rzucić się na podłogę i proponować wspólne życie do grobowej deski. Nie robi mi to żadnej różnicy, nie stanowi w żaden sposób ujmy na honorze. Zrobiłbym to chętnie i w tak romantyczny sposób, na jaki tylko mógłbym się zdobyć. Nie jest ważne jednak to, kto przed kim klęka, ale to, co ów kawałek metalu ma znaczyć. Bo przecież, czy rzeczywiście potrzebny nam jest następny bling-bling gadżet?
Dlatego czasami zastanawiam się nad tym, o co w tym wszystkim chodzi. Czy potrzebuję namacalnego dowodu na to, że przynależę do kogoś? Poczuję się przez to pewniej, bardziej stabilnie? Nie do końca przecież w tym rzecz. Związki mogą być silne i bez obrączek, pierścionek to żadna gwarancja stałości, a jeśli coś ma się pochrzanić, to się tak stanie i bez tego. Czy jednak można mi się dziwić, że autentycznie chciałbym mieć na palcu symbol, taki tylko dla mnie, na który mógłbym spojrzeć kiedy mi źle, kiedy dzieje się coś złego, kiedy jestem sam? I wiedzieć wtedy, że to wszystko jest bez znaczenia, bo jest na świecie ktoś, dla kogo jestem ważny, kto mnie dostrzega, kto o mnie myśli. Ktoś, kto ma palcu symbol uczucia, które nas łączy. Symbol identyczny z moim. Czy to nie jest przyjemne uczucie? Być z kimś i fakt, może trochę ostentacyjnie to manifestować, ale czy u licha ciężkiego nie jest to powód do dumy?
Zatem tak, obrączka mi się marzy. Nie złota, nie siermiężna, nie pełna przepychu. Prosta. Skromna. Oryginalna. Taka tylko dla mnie, tylko dla Niego i tylko dla Nas. Na przykład z Wooden Jewels ! Czy to nie fajny, oryginalny pomysł? Skromny, ale też inny, nieszablonowy. Podziwiam je szczerze, marząc o tym, że ktoś, kiedyś, gdzieś... A jeśli nie? Mam wrażenie, że tak chętnie, jak ja założę obrączkę, tak samo postąpi ten, który będzie mnie obrączkował. Albo ja jego! Uwielbiam to, że tak naprawdę żadna ze stron nie musi sprostać jakimkolwiek konwenansom. Liczy się tylko to, aby umieć przyznać się do uczucia i nie wstydzić się go. A potem już tylko iść za kimś w ogień.
Już mnie to nawet nie dziwi, że znajomości usychają gdzieś po drodze, dobite brakiem zdecydowania, niedomówieniami i ogólnym pieprzeniem wszystkiego z góry do dołu. To mnie nie rusza. Bawi mnie za to fakt, że po jakimś czasie, owe niedomknięte sprawy wypływają gdzieś raz jeszcze i robi się niezręcznie. Bo gdzieś już przecież się widzieliśmy. Wymieniliśmy ze sobą parę wiadomości, zjedliśmy kolację, w trakcie której najbardziej emocjonującym punktem było płacenie rachunku, a może nawet grzmociliśmy się gdzieś bez większego przekonania, za to ze sporym moralniakiem o poranku. Może nawet to wszystko szło w całkiem niezłym kierunku, może kolacja nie była tak fatalna, a seks mógłby być o wiele lepszy następnym razem. Ktoś jednak zamilkł, a kiedy drogi przecinają się ponownie jest wielkie oburzenie: "Przecież to Ty przestałeś się odzywać!". W sumie logiczne- winny zawsze się znajdzie.
Całkiem niedawno pisałem o odgrzewanych kotletach, o znajomościach, gdzie ktoś budzi się po jakimś czasie, najczęściej już z ręką w nocniku i uderza raz jeszcze tam, gdzie już przecież kiedyś próbował. Swoją drogą ustaliliśmy wtedy, że podejmowanie tego samego działania, w nadziei na inny efekt, jest definicją obłędu. W sytuacji jednak, kiedy znajomość sama się wykrusza, a potem znów na siebie trafiamy, robi się jednak dziwnie. Dlaczego? Żeby coś schrzanić, potrzeba dwóch stron. Bardzo rzadko zdarza się taki zdolniacha, co wszystko sam popsuje. Z reguły jest tak, że ktoś akurat nie ma nastroju, więc oburknie, ktoś inny nie odpowie na wiadomość, bo jego zdaniem będzie zbyt głupia, albo czasu mu na to zabraknie. Albo nawet zapomni. Ten drugi się obruszy, bo na odpowiedź będzie czekał. Bo może nawet napisał coś absolutnie nic nie wnoszącego, ale szukał w ten sposób punktu zaczepienia. A może poszło o spotkanie, odwołane z byle jakiego powodu? Najczęściej kontakt urywa się z powodu kompletnej bzdury i to jest tak bardzo głupie. Czy taka reakcja jest rzeczywiście konieczna? Pewnie, że nie. Tu wcale nie chodzi o to, że ktoś zachował się nie tak, jak się tego oczekiwało, ale o urażoną dumę. Mężczyźni mają bardzo wysoko rozwinięte ego, chełpią się swoją zero-jedynkowością. Konkret i proste sytuacje. Jeśli pada propozycja, to jest to akcja wymagająca reakcji. Jeżeli brak jest odzewu, to ma się do czynienia z kimś albo niezdecydowanym, albo niezainteresowanym. Oba przypadki prowadzą do natychmiastowego odstrzału. Najczęściej zbyt pochopnego. Z drugiej jednak strony ten kto pyta, proponuje lub prosi po raz drugi i wtóry, staje się desperatem, a to już spora ujma na honorze. Dlatego lepiej w milczeniu się wycofać. W ten sposób wylewamy dziecko z kąpielą. Dodatkowo przydajemy prędkości przelotowej znajomościom, które same w sobie wypalają się zbyt szybko. Skreślamy zbyt pochopnie, poddajemy się zbyt łatwo, a na koniec okazuje się, że to wszystko to wynik wielkiego nieporozumienia, bo może rzeczywiście ktoś nie miał ochoty na spotkanie, ale z zupełnie innego powodu, niż ten pierwszy, który przyszedł do głowy. I może faktycznie nie odpisał, ale nie dlatego, że uznał, że nie warto. I potem spotykamy się raz jeszcze. Już nieco bardziej pokiereszowani, nieco mocniej zrezygnowani. Czasami nawet pamiętamy swoje imiona. Zdarza się, że potrafimy przywołać strzępki wspomnień. Za cholerę jednak żaden z nas nie pamięta dlaczego w sumie to wszystko się rozwiało. I pojęcia nie mamy, co zrobić dalej, jak się zachować. Zadajemy więc infantylne pytanie, na które nigdy nie ma dobrej odpowiedzi. Zatem właściwie dlaczego zamilkłeś?
Oboje przyjechali do Denver jakieś dziesięć lat temu z Okmian, Ołoboka, Osetnicy, Parzyc, Kocic, czy innych Mysich Pizdeczek. Ona, typowa herod- baba, o nieforemnej, klocowatej posturze z wielkim cycem i twarzy Belfegora, ze swoją zawziętością typowej wiejskiej tupeciary, bardzo szybko znalazła posadę głównej księgowej w jednej z miejskich spółek-folwarków, w których kiedy raz się zacznie pracować, zostaje się aż do śmierci, lub do czasu zmiany grupy trzymającej władzę. On, pokraczny, krzywonogi łysielec o twarzy nieskalanej myślą, długiej, prostej, niczym wyciosanej przez prymitywnego artystę ludowego, za to z wielkim zamiłowaniem do kreszowych dresów, przyjechał w ślad za nią. Jako chłop z pola, postanowił żyć dobrze z pokaźnej pensji żony, w wynajętym (a może i już wykupionym) na preferencyjnych warunkach mieszkaniu zakładowym. Mając niewiele do roboty, od dziesięciu lat, od poniedziałku do piątku, o siódmej rano żonę swoją odprowadza do pracy, a o piętnastej ją przyprowadza. Żeby się nie zgubiła po drodze. Żeby nikt jej nie uprowadził, nie uwiódł i nie wykorzystał. Żeby zaznaczyć swój teren. Żeby zapewnić jej obstawę. Żeby widziała, że jednak do czegoś jest potrzebny. Do znudzenia. Aż do momentu, kiedy jedno z nich kipnie. A wtedy drugie zawinie się prędko po pierwszym.
Istnieją związki, w których nie można zaczerpnąć powietrza. Istnieją partnerzy zaborczy, którzy posiadają niewyobrażalną wręcz chęć kontroli osoby, z którą postanowili się związać. Są relacje, które duszą, męczą, które nie wnoszą zupełnie nic poza całkowitym ograniczeniem partnera, a czasami wręcz ubezwłasnowolnieniem. Obrączki działają wówczas jak opaski, zakładane więźniom podczas aresztu domowego. Nie można odejść zbyt daleko. Nie można zbliżyć się nawet do granicy.
Wszystko zaczyna się niewinnie. Imponuje przecież ktoś, kto ma silną osobowość. Okazywanie zazdrości pochlebia i daje płomień, a o wyłączności marzyło się przecież całymi latami. Tylko czy naprawdę nieodstępowanie siebie na krok może dać szczęście? Cóż w tym fajnego, że prowadzamy się do pracy i po pracy, że mamy wyłącznie wspólnych znajomych, że uznajemy jedynie wspólne aktywności, a kupkę robimy trzymając się za rączki?
Dla mnie to bardzo niebezpieczne relacje, w których nie do końca wiadomo kto kogo trzyma pod kluczem. Zaborczy partnerzy-dusiciele, albo kompletnie ujednoliceni, jak bliźnięta jednojajowe, z jednakowymi uczesaniami, w mundurkach identycznego koloru, z tym samym wyrazem twarzy. Dziwne, zunifikowane związki, sprowadzające się do chorobliwego wręcz uzależnienia od towarzystwa drugiej osoby. Kompletna rezygnacja z być może egoistycznego "ja", na rzecz uniwersalnego "my". Za dużo tego. Zbyt intensywnie. A może to ja jestem dziwny? Gdybym jednak miał trafić na podobną relację, chyba wolałbym być sam. Przynajmniej uniknąłbym hiperwentylacji.
Kiedyś napisałem tekst, w którym ostro skrytykowałem plecaczki, noszone przez mężczyzn po trzydziestce, którzy nie wybierają się na uczelnię lub w góry. Damn, jak mi się wtedy oberwało! Komentarze się posypały, jak gromy z jasnego nieba, mniej więcej na równi z tymi, które wywołał wpis krytykujący sandały. Widać to newralgiczny temat. Dobrze więc. Nie ruszajmy nadwrażliwców z plecakami. Przyznać jednak trzeba, że człowiek zarabiający nieco poniżej średniej krajowej nie będzie nosił drugiego śniadania w skórzanej teczce. Dlatego ci, których nie stać na zakup garnituru, pożądanego bardzo mocno przez pracodawcę, jednak nie na tyle, by uwzględnić jego zakup podczas kształtowania poziomu pensji, wybierają torebunię. Albo reklamówkę. I to jest fakt proszę Państwa, a nie przyczynek do natrząsania się z biednych ciotek, powyginanych od fatalnego dla kręgosłupa przeciążenia na jedno ramię.
Oczywiście, co się da można poupychać po kieszeniach. Szczęśliwie jednak dla naszego stylu i wyglądu, a niefortunnie dla strony praktycznej, moda bezpowrotnie i brutalnie odebrała nam bojówki, które oprócz tego, że niesamowicie przytłaczały sylwetkę, to jednak miały mnóstwo wszelkiej maści kieszeni i kieszonek, w których można było ukryć portfel, zapalniczkę, maczetę i zestaw kluczy francuskich. I co teraz? Spodnie, w których ledwo można złapać oddech, nie wspominając nawet o tak niedorzecznym pomyśle, jak przybranie pozycji siedzącej, nie pomieszczą nawet jednorazowego biletu komunikacji zbiorowej, nie wspominając już o telefonach komórkowych, które na przestrzeni lat znów zaczęły ewoluować do rozmiarów solidnej cegły, tylko nieco bardziej płaskiej.
Skazani jesteśmy na torebunie. Trzeba mieć miejsce na chusteczki higieniczne, gdyby się człowiek posmarkał ze wzruszenia. Musimy gdzieś schować klucze od domu, auta, pracy, skrytki pocztowej i mieszkania znajomych, którym przyjdzie nam się opiekować w czasie ich nieobecności. Torebunie w swych przepastnych czeluściach skrywać będą ładowaczkę do telefonu, scyzoryk, w razie gdyby chciało nam się pociąć siebie, kogoś, lub coś dookoła. Stare papierzyska, paragony, trochę bilonu, karty kredytowe i lojalnościowe, wizytówki swoje, a częściej cudze, niepiszący długopis, śrubkę, która od czegoś wypadła, rzeczone wcześniej drugie śniadanie i paczkę gum do żucia, żeby zneutralizować skutki kaca. I gdzie to wszystko trzymać jeśli nie w jakiejś sakwie odpowiedniej? No nie da się, za dużo w tym zbyt ważnych przydasiów.
Co znajdzie się w mojej torebuni? Przenośny, składany parasol, żeby uchronić moje loki w razie niepogody, albo zdzielić przez łeb napastnika, drąc przy tym mordę na najwyższym diapazonie, co i tak jak znam okolicę, w której przyszło mi się poruszać, nie zrobi wrażenia na nikim. Słuchawy, żeby skutecznie odciąć się od świata zewnętrznego i uzupełnić swój wizerunek mającego wszystko w dupie. Tabletka alprazolamu, celem zapobieżenia ofiarom w ludziach, gdyby odcięcie się od świata było jednak nieskuteczne. I jak na damę przystało, maciupki atomizer z perfumami, żeby się okadzić w momencie kiedy potrzebna jest zasłona dymna (im mocniejszy jest zapach tym bardziej dezorientuje wroga). Dodatkowo, ponieważ moja głowa pracuje w sobie tylko znanym trybie, podsuwając mi pomysły w najmniej oczekiwanym momencie, noszę ze sobą notes. Nigdy nie wiadomo kiedy wpadnę na coś wiekopomnego. I żel antybakteryjny- bądźmy szczerzy, podawanie ręki nie jest zbyt higieniczne.
Wiem doskonale, że za chwilę odezwą się głosy stuprocentowych samców, którzy świetnie sobie radzą bez żadnych akcesoriów, służących transportowi rzeczy mniej lub bardziej potrzebnych. Ze mną jest jednak inaczej. Z wieloma innymi też. Dlatego targamy cały dobytek w czym się da, w głębokim poważaniu mając głosy krytyki. Ponoć ludzie są chorobliwie uzależnieni od rzeczy. Cóż, wpiszcie to na moją, przydługą już nieco, listę uzależnień.
Utknąwszy gdzieś w rozterkach natury estetycznej pomiędzy "grotą skalną" i "miejskim rytmem" Śnieżki, a "grafitowym zmierzchem" Duluxa, zupełnie zapomniałem napisać, że dzięki ogromnej uprzejmości Artisty, wybieram się do Warszawy! Tak, ja. Tak, uważam, że to fantastyczne. I tak, cieszę się jak dziecko!
Oczywiście nie jest tajemnicą, że wciąż tyle świata mam do zobaczenia. Zaległości przeogromne, a ciągnie mnie do Barcelony, do Londynu, na Prowansję i do Toskanii i w milion różnych miejsc na świecie, które być może zobaczę, a do innych jedynie powzdycham. Mam też jednak wiele do obejrzenia w kraju, bo ani nigdy w Warszawie nie byłem, ani w Krakowie, a polskie morze widziałem ostatnio w 2001 roku, czyli było to dawno i nieprawda. Destynacji jest od groma, a czasu coraz mniej. I do Paryża chcę wrócić tak mocno... Jak najprędzej, a najlepiej zostać tam już na amen, nawet jeśli miałbym mieszkać w kartonie po lodówce, jako jeden z kloszardów koczujących pod Luwrem. Zatem lecimy. Na weekend chociaż, na moment. Nawet nie wiem co Artista mi zaprezentuje, a wymagań zbyt wysokich nie mam. Wiem tylko tyle, że na Złote Kutasy nie ma co tracić czasu. A szkoda... Kutasy fajne. No ale ok, jeśli zdołam sobie zrobić selfie pod Pałacem Kultury i Nauki, będę wniebowzięty. Swoją drogą- szczęście mam do przyjaźni z ludźmi o wielkim sercu. Gdyby nie Thomas, Alexis, Brat i Artista, pewnie nie by nie było ze mną zbyt fajnie.
A w oczekiwaniu na weekend obserwujemy fatalną perukę Taylor i ślinimy się do młodego Eastwooda (młodszy ode mnie, a takie ma kurze łapki wokół oczu... jednak lepiej się zakonserwowałem). Aha- wygrał "grafitowy zmierzch". Stracham się ino tylko, czy w kuchni nie będzie teraz jak w piwnicznej izbie.