Jako, że
wiecznie żywa jest we mnie trauma ostatniego remontu klatki schodowej
mojego mieszkania (trzy kondygnacje, z wykuwaniem ponad dwumetrowego
okna i ocieplaniem włącznie- piekielne dwa tygodnie 2013 roku, które tak
naprawdę trwały bite trzy miesiące), do spraw modernizacyjnych mojego
majątku nieruchomego podchodzę jak swego czasu Anna Patrycy do podpasek-
z pewną taką nieśmiałością. Wolę zjechać gołą dupą po poręczy najeżonej
żyletkami i wylądować w wódce. Niestety nie jest mi dany dar obeznania
ze sztuką budowlaną, a
fachowców unikam jak seksu. Dlatego też od pewnego czasu jedyną rzeczą,
jaką robię w domu, to nocuję. I spożywam posiłki, bo na restauranty mnie
nie stać. Dom z czerwonej cegły trzyma się zatem na słowo honoru, a ja
udaję, że nic nie widzę.
Pewnie stan ten trwałby jeszcze w nieskończoność, gdyby nie... mysz. Taka żywa, mała, z ogonem. W mojej kuchni! Mam nieszczęście graniczyć ścianą z pustostanem i ona sobie postanowiła urządzić eksplorację sąsiedniej rubieży, przyprawiając mnie pewnego kwietniowego wieczora o palpitacje serca. Skubana! W moim domu! Blah... Biedne małe zwierzątko przyspieszyło decyzję- kuchnia idzie do remontu.
Minęły cztery miesiące i osiem rozmaitych dramatów. Oops, I did it again. W moim domu znów fachowcy, kuchnia zdemolowana niczym po przejściu Katriny. Pamiętające wczesne lata sześćdziesiąte meble już porąbane i posłużą komuś za opał. Plany nowych mebli wykonane, zamówienie złożone, oczywiście nie bez problemów, bo jak się okazało, np. w salonie Black Red White to i owszem, można nabyć drogą kupna meble na wymiar, ale poskładają je tak, jak im wygodnie, dopasowując to, co mają na podorędziu, mając w głębokim poważaniu wszystkie wytyczne, jakie się im przedstawia. Nie polecam. Inna firma zaproponowała mi meble żywcem wyjęte z lat osiemdziesiątych. Nope. Podziękował. W jeszcze innym miejscu zaproponowano mi kuchnię za dwadzieścia tysięcy. Hmm, gdybym zarabiał kwoty pięciocyfrowe, pewnie nie mrugnąłbym okiem. Niestety nie zarabiam. Koniec końców jednak udało się znaleźć kogoś, dla kogo kuchnia na wymiar jest zgodna z tym, o co klient prosi i meble aktualnie się robią. Może do moich urodzin się zrobią. W przeciwnym razie czekają mnie śniadania na kocyku, w otoczeniu wywleczonych sprzętów, poupychanych latami w przepastnych szafach i szufladach.
A na razie? Kuchni brak. Lodówka stoi koło łazienki, kuchnia gazowa zupełnie centralnie okupuje korytarz, więc trzeba chodzić bokiem. Wszędzie folia, gruz i kurz. Zmywanie w łazience to koszmar, chociaż jeszcze większym wyzwaniem jest przygotowanie posiłków. Jakichkolwiek. W sobotę podjąłem się heroicznej próby przyrządzenia kurczaka w prodiżu (proszę wygooglować co to za ustrojstwo, jeśli ktoś nie zna), w moim własnym buduarze, w wyniku czego waliło niemożebnie przez bite czterdzieści osiem godzin. A tu wszystko jeszcze w polu, bo sufit obniżony, ściany ocieplone, pomalować trzeba, panele położyć, płytki przykleić (seriously, dostać białe proste sześćdziesiątki graniczy z cudem).
No i z miejsca jest zadyma, bo przecież sąsiedztwo znieść nie może, że coś się dzieje. Za płotem poruszenie, tylko krzaczki szeleszczą. Jebnięty wojskowy z dołu już syczy, że mu budowlaniec wyjazd blokuje, a kiedy droga już wolna i zachęca się jebniętego do wyjazdu, to oznajmia, że jak będzie chciał, to wyjedzie. Zza ściany alerty, bo od wiercenia ściany pękają. Chuj z tym, że grube na trzy cegły, a zwykła wiertarka to jednak nie młot pneumatyczny. Zacznijcie tylko coś robić- z miejsca znajdą się palanci, którym to nie po nosie i specjaliści trzymający rączki wysoko pod bokami, przybierający minę z cyklu "Panie, kto to tak spierdolił".
Nie lubię jak mi się ktoś po domu plącze. Nie nawykłem do niewygód. Wkurzony więc chodzę, chociaż zęby trzeba zacisnąć na czas jakiś jeszcze. Więcej zasypiać w woniach kurczaka nie chcę. Przejdę na kanapki. I wszystko to przez biedną myszkę, która z głodu wcinała pod szafką kodeks partyjny. Niech cię diabli, przeklęta, postkomunistyczna bestio!
Minęły cztery miesiące i osiem rozmaitych dramatów. Oops, I did it again. W moim domu znów fachowcy, kuchnia zdemolowana niczym po przejściu Katriny. Pamiętające wczesne lata sześćdziesiąte meble już porąbane i posłużą komuś za opał. Plany nowych mebli wykonane, zamówienie złożone, oczywiście nie bez problemów, bo jak się okazało, np. w salonie Black Red White to i owszem, można nabyć drogą kupna meble na wymiar, ale poskładają je tak, jak im wygodnie, dopasowując to, co mają na podorędziu, mając w głębokim poważaniu wszystkie wytyczne, jakie się im przedstawia. Nie polecam. Inna firma zaproponowała mi meble żywcem wyjęte z lat osiemdziesiątych. Nope. Podziękował. W jeszcze innym miejscu zaproponowano mi kuchnię za dwadzieścia tysięcy. Hmm, gdybym zarabiał kwoty pięciocyfrowe, pewnie nie mrugnąłbym okiem. Niestety nie zarabiam. Koniec końców jednak udało się znaleźć kogoś, dla kogo kuchnia na wymiar jest zgodna z tym, o co klient prosi i meble aktualnie się robią. Może do moich urodzin się zrobią. W przeciwnym razie czekają mnie śniadania na kocyku, w otoczeniu wywleczonych sprzętów, poupychanych latami w przepastnych szafach i szufladach.
A na razie? Kuchni brak. Lodówka stoi koło łazienki, kuchnia gazowa zupełnie centralnie okupuje korytarz, więc trzeba chodzić bokiem. Wszędzie folia, gruz i kurz. Zmywanie w łazience to koszmar, chociaż jeszcze większym wyzwaniem jest przygotowanie posiłków. Jakichkolwiek. W sobotę podjąłem się heroicznej próby przyrządzenia kurczaka w prodiżu (proszę wygooglować co to za ustrojstwo, jeśli ktoś nie zna), w moim własnym buduarze, w wyniku czego waliło niemożebnie przez bite czterdzieści osiem godzin. A tu wszystko jeszcze w polu, bo sufit obniżony, ściany ocieplone, pomalować trzeba, panele położyć, płytki przykleić (seriously, dostać białe proste sześćdziesiątki graniczy z cudem).
No i z miejsca jest zadyma, bo przecież sąsiedztwo znieść nie może, że coś się dzieje. Za płotem poruszenie, tylko krzaczki szeleszczą. Jebnięty wojskowy z dołu już syczy, że mu budowlaniec wyjazd blokuje, a kiedy droga już wolna i zachęca się jebniętego do wyjazdu, to oznajmia, że jak będzie chciał, to wyjedzie. Zza ściany alerty, bo od wiercenia ściany pękają. Chuj z tym, że grube na trzy cegły, a zwykła wiertarka to jednak nie młot pneumatyczny. Zacznijcie tylko coś robić- z miejsca znajdą się palanci, którym to nie po nosie i specjaliści trzymający rączki wysoko pod bokami, przybierający minę z cyklu "Panie, kto to tak spierdolił".
Nie lubię jak mi się ktoś po domu plącze. Nie nawykłem do niewygód. Wkurzony więc chodzę, chociaż zęby trzeba zacisnąć na czas jakiś jeszcze. Więcej zasypiać w woniach kurczaka nie chcę. Przejdę na kanapki. I wszystko to przez biedną myszkę, która z głodu wcinała pod szafką kodeks partyjny. Niech cię diabli, przeklęta, postkomunistyczna bestio!