środa, 12 sierpnia 2015

Wszystko źle.

Ewidentnie lato ma się ku końcowi. Wprawdzie z nieba leje się żar niemiłosierny, ale w powietrzu czuć zapach jesieni i spalone słońcem liście coraz wyraźniej zaczynają szeleścić pod stopami. Przestanę zatem narzekać na to, że nie ma czym oddychać. Przestaną mnie irytować mężczyźni z odsłoniętymi nogami w czarnych skarpetach, panie urzędujące w biurach w butach bez palców, pomponiary straszące nieogoloną pachą (a zazwyczaj nawet dwiema), wszystkie gwiazdy chodzące po mieście w japonkach, jak gdyby gdzieś obok była plaża i ludzie śmierdzący przedtem i potem.

Koniec paskudnych sandałów (nadal się nie przekonałem) i koszul z krótkim rękawem, które może i praktyczne, ale kompletnie nieeleganckie i nieestetyczne (tors wygląda jak pudełko). Będzie można wbić się w swetrzyska, pozakładać na siebie kurtawy i inne kufaje i poczuć się bezpiecznie, jak w kokonie. Miękko, ciepło i przytulnie. Oczywiście pogoda będzie wówczas fatalna, więc ponarzekam sobie na to, że pada i wieje.

Marudzenie jest rzeczą wybitnie polską. Narzekają wszyscy i wszędzie. Robią to do tego stopnia, że w zasadzie trudno jest zauważyć, że ktoś tego nie robi. Dlatego przestaje to robić większe wrażenie i po prostu przyłączamy się do wiecznie niezadowolonych. Jest za zimno, za ciepło, praca za ciężka, albo zbyt nudna, zarabiamy z reguły za mało, wypoczywamy niedostatecznie i przez życie przewala nam się nieustająca fala nieszczęść. Nic tylko położyć się i umrzeć, bo najpewniej będzie tylko gorzej.

I ja narzekam. Robię to strasznie. Stałem się przeokropnym malkontentem, któremu nic nie pasuje. Wiem kiedy się taki stałem, wiem też dlaczego. Najgorsze jest jednak to, że przez bardzo długi czas nie dostrzegałem tego w sobie. Po prostu było źle. I tyle. Koniec. Więcej nic nie ma. Czysta tragedia.

A może spojrzeć na to inaczej? Może nie tyle marudzę, co po prostu pewne rzeczy dostrzegam? To już lepsza interpretacja. Widzę więcej. W dodatku całkiem realnie. Poza tym wiem, że kiedyś skończę ze swoim marudzeniem, bo doskonale wiem, co może mnie uszczęśliwić. A to całkiem fajne, kiedy można określić z dużą pewnością to, czego człowiekowi w życiu potrzeba. Bo to jak początek drogi, punkt wyjścia.

Pomarudzę więc jeszcze trochę. Tak na zapas. Będzie o czym pisać!

16 komentarzy:

  1. Jęczeć i marudzić jest po prostu łatwiej. Czasami mam wrażenie, że to sztuka dla sztuki, bo i powody jakby naciągane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ile trzeba mieć wytrwałości w marazmie, żeby choć trochę nie ponarzekać kiedy ani w życiu nic się nie dzieje, ani w pogodzie - którą jako jedną z niewielu "rzeczy" mamy na co odzień, nawet kiedy nie wychylamy nosa z domu? Wiecznie słońce, słońce, słońce... Ta kraina szczęścia, na której nadejście tak bardzo się wzdryga jesienią i zimą...
    I może podobnie jest u tych naszych rodaków, ciągle ta sama bezbarwność i brak widoków na przyszłość, to i pogodzie może się oberwać?
    To sobie ponarzekałem. Przepraszam, że takie nastroje chętniej podchwytuję aniżeli piętnuję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślisz, że to z nudów jesteśmy malkontentami?
      Mogę mieć milion rzeczy na głowie, a i tak ponarzekam.

      Usuń
    2. Nie, skądże. Raczej standardy życia w Polsce dają nam powód do narzekań, tylko nie chodzi o bezpośrednie narzekanie na to, że źle, że rząd zły itd., ale takie pokątne, wynikające z braku akceptacji swojej pozycji.
      Oczywiście to tylko jednostronne spojrzenie, osobna kwestia to cechy narodowe, chociaż podchodzę do nich z rezerwą. Zbyt wiele razy doświadczyłem korelacji między sytuacją życiową a narzekaniem. A przecież do dobrobytu ogólnie nam daleko.

      Usuń
    3. Podobno trzeba się cieszyć drobnostkami. I chyba to robię. Mimo wszystko nadal widzę zbyt wiele- zazwyczaj to, co nie do końca mi się podoba. Narzekanie przypisałbym do braku możliwości zmiany czegokolwiek. Tkwimy w miejscu. Oczywiście, można twierdzić, że sami sobie narzucamy ograniczenia, ale życie pokazuje, że nie ze wszystkim można sobie poradzić. I to nas dobija. Nie na tyle, żeby się poddać, ale z pewnością wystarczająco, aby wyrazić swoje niezadowolenie.

      Usuń
    4. Zbyt dobrze to znam, bym mógł odpowiedzieć inaczej, jak tylko tak, że trafił Pan w punkt, Panie Carringtonie! A radość z błahych rzeczy to oczywiście najlepsza droga do wewnętrznej stabilizacji. Usilnie wyszukiwać w życiu okazje do poprawy samopoczucia i nie robić wielkiej dramy z tego, że musimy sobie w taki sposób pomagać. Tak po prostu jest, a na tę chwilę nic nie liczy się bardziej, niż akceptowalny poziom naszego dobrego nastroju. To teoria, na tyle banalna w swej prostocie, że do jej urzeczywistniania trzeba dojrzeć. Pan, widzę, jest na najlepszej drodze, ja póki co tej perspektywy jeszcze nie widzę.

      Usuń
    5. Kwestia charakteru, ale i otoczenia. Często to świat dookoła ciągnie w dół, przez co traci się z oczu nawet te drobiazgi. Sam musiałem pokonać osiemset kilometrów, żeby zobaczyć co mnie ciągnie w dół.
      Może tego właśnie nam trzeba? Innej perspektywy?

      Usuń
  3. Hahaha! Ja też nie potrafię przekonać się do sandałów. Cóż za przekorny los! Jak zawsze płynny, dobrze napisany wpis. Choć wyraźnie można podzielić go na dwie odrębne części.

    W trakcie lektury tej pierwszej uśmiech mimowolnie zaatakował mą twarz kilkakrotnie, zaś w trakcie redagowania tej drugiej, niewielki grymas zastąpił ten jakże dziecinny uśmieszek do ekranu telefonu. Tak to już, niestety, jest z tą polską mentalnością i narodowym usposobieniem bywa, iż dzień bez narzekania jawi się jako stracony czas. Nie pozostaje nic innego, jak starać się pracować nad sobą, śmiać się niekiedy ze swoich przekornych narzekań, a przede wszystkim być świadomym swych "chwil słabości". Być może gdzieś za rogiem czeka jakaś niepozorna doza uśmiechu i szczęścia w najczystszej postaci? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy sandałach wymiękam. Wygląda to to, jak odrzut pielgrzymkowy.

      I nie zapominajmy- upierdliwy neurotyk ze mnie!

      Usuń
  4. będę w opozycji, niema nic cudniejszego niż młode pacholęcie w koszulce na ramiączkach w tramwaju trzymające rękę do góry, żeby złapać równowagę. Cóż za świeżość zwłaszcza o 16:10. Koszulka u pasa lekko za krótka, portki po starszym bracie plażówki przytrzymane przez spocone biodra, ale tak żebyś trochę zobaczył zwłaszcza tylny przedziałek. Bóg Olimpu wsiadł do tramwaju, a ty się krzywisz ;)
    Taki żarcik,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałeś o klapeczkach, bez nich stylizacja byłaby niekompletna;)

      Usuń
    2. Przechodzona moda plażowa w środkach komunikacji zbiorowej.
      Ja wiem, że temperatury są wysokie. Wiem, że człowiek transpiruje jak szalony. Wiem też jednak, że prysznic nie jest dzisiaj luksusem, a standardem. Tak samo wiem, że inny strój przystoi w miejscowości nadmorskiej, a inny w zatłoczonym centrum miasta.
      Bogowie Olimpu zstąpili w tym roku wyjątkowo tłumnie. Lepiej chyba, zeby wrócili, skąd przyszli.

      Usuń