środa, 30 grudnia 2015

Sztylet na srebrnej tacy.

Co zrobiłeś?

Usłyszałeś to, co chciałeś usłyszeć. Wyciągnąłeś z tego to, co wygodne było dla ciebie. Uczepiłeś się czegoś, co nie miało takiego sensu, jaki dostrzegłeś. Nie zadałeś sobie trudu, żeby zobaczyć szerszą perspektywę. Rozpędziłeś się. Twój gniew, twoje uczucia, zraniony ty. Dorobiłeś teorię, dopatrzyłeś się zamachu na samego siebie. Wyrzuciłeś z siebie wszystko. Słowa leciały same, jak pociski z karabinu maszynowego. Przynajmniej chciałbyś teraz, żeby tak było- świetnie wiedziałeś jednak co mówisz, ty byłeś autorem urojeń, nie on. Samego siebie uczyniłeś sędzią i ofiarą, ale rolę kata przypisałeś jemu. To on, nie mając już nic do dodania, miał podjąć decyzję, do której już go ukierunkowałeś. Popchnąłeś go do zrobienia czegoś, na co żaden z was nie miał ochoty. Do czegoś, co jest głupie, niepotrzebne i nie powinno mieć miejsca. 

Czasu jednak nie cofniesz. Powiedziałeś za dużo. Wykrzyczałeś zbyt wiele. Zachowałeś się tak, jak chciałeś. Bo nie liczy się nikt inny, prócz ciebie- ofiary.

Dlaczego to zrobiłeś? Wcale nie chciałeś zniszczyć czegoś, co obaj budowaliście latami. Nie chciałeś zaprzepaścić szansy, bo przecież to z nim nadal chcesz się zestarzeć. Byłeś zdenerwowany, czułeś się niezrozumiany, było ci przykro i waliłeś na oślep, czekając na to, aż on cię zatrzyma, przytuli, uspokoi. Myślałeś o sobie. Oczekiwałeś konkretnej, wygodnej dla siebie reakcji. Nie zauważyłeś, że miotając się, krzywdzisz jego, przysparzasz mu kłopotu, że przez to, co robisz, on zaczyna robić coś zupełnie innego od tego, czego chciałeś. Odsuwa się. Chce odetchnąć. Wciąż na ciebie patrzy, ale coraz trudniej mu dostrzec mężczyznę, którego kiedyś tak mocno pragnął.

Podałeś mu sztylet na srebrnej tacy. On nie podjął wyzwania. Odwrócił się, nie dlatego, że nie kocha, ale dlatego, że nie mógł patrzeć na to, co się z Tobą dzieje.

Zostałeś sam ze swoimi rolami, oczekiwaniami, robieniem dramatów tam, gdzie nie powinno być dla nich miejsca.

Warto było?

Życie jest wystarczająco pełne nerwów.

Dosyć.

Przestań.

Weź się w garść.



wtorek, 29 grudnia 2015

Na wysokiej półce.

Siedzę sobie na wysokiej półce i majtam nóżkami, patrząc na każdego z góry. Kto mnie tam posadził? Kiedy? Za co? Pewnie sam wlazłem i się teraz nie chcę przyznać. Mam się za lepszego od reszty świata i nie interesuje mnie nic, co mnie nie dotyczy.

Ekhm. Do lubianych nigdy nie należałem. Nigdy też nie miałem takich aspiracji, aby należeć. W życiu przyklejano mi różne etykietki, z jednymi walczyłem, na inne otwarcie nie reagowałem. Na wiele mocno sobie zasłużyłem, za to każdą z nich mocno przeżywałem. Pewnie za mocno. Z czasem stałem się wycofany i podejrzliwy, a wszystko, co dane mi było o sobie usłyszeć zacząłem analizować na poziomie subatomowym. Nie jestem doskonały, ale i nie mam grubej skóry. To straszne połączenie, bo żeby nie zwariować, trzeba mieć dystans i do siebie i do tego, co się na swój temat słyszy. Tylko wtedy można coś z tego wyciągnąć, zamiast zasklepiać się w zapamiętałym umartwieniu. Pod warunkiem, że słucha się tylko tych osób, którym na nas zależy, a nie nienawistników, szukających zaczepki.

Nie jestem lepszy od innych. Jestem całkiem przeciętny. Mam braki w wykształceniu, niewyparzony język, jestem nadpobudliwy emocjonalnie i pisarsko, często nie wiem, kiedy się zamknąć. Przewrażliwiony i z kompleksami. I pamiętliwy jestem- wybaczam, ale pamiętam, a później wywlekam rzeczy, które dawno już powinny być pogrzebane. Pracuję nad tym. Nad resztą też. I nad impulsywnością- ona najwięcej mi w życiu zaszkodziła. Wszystkich swoich wad jestem świadom- znam ich podłoże i wiem, do czego prowadzą. Walczę z nimi- od pewnego czasu mocniej i pewnie dlatego sporo jest ofiar dookoła mnie.

Nigdy jednak nie miałem się za lepszego od innych, nie jestem też egoistą, chociaż często zdarza mi się tak zachowywać. Jestem uparty i powielam te same błędy.

I znacznie lepiej mi wychodzi kontakt rzeczywisty, niż wirtualno-telefonicznie-zdystansowany. 

Po co to wszystko piszę? Z trzech powodów. 

Po pierwsze po to, żeby udowodnić, że nie ma we mnie niczego, co stawiałoby mnie ponad kimkolwiek. Jestem wadliwy, uszkodzony, ale nie beznadziejny, tylko równy.

Po drugie po to, żeby dowieść tego, że tak naprawdę niczego o sobie nie wiedziałem, dopóki nie spojrzałem na siebie wzrokiem kogoś, kto mnie kocha. Wcale nie spodobało mi się to, co zobaczyłem, poza tym, zamiast właściwie zareagować, zacząłem unosić się honorem. Niepotrzebnie. Teraz wiem, ile jeszcze muszę się nauczyć o samym sobie i jak wiele mam do zrobienia. 

Wreszcie po trzecie, piszę to po to, żeby dodać coś jeszcze. W całym tym moim pomieszaniu, w kompletnej przeciętności, w tak wielkim oddaleniu od bycia kryształowym, jest we mnie coś dobrego. Coś, co daje siłę i rozświetla mrok. Bo jestem kochany i kocham.

A źli ludzie przecież nie mają serca.


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Las pasiones de Cristal.

Twarde zasady. Twarde warunki. Nigdy nie pokazać po sobie, że zależy. Nigdy nie dać do zrozumienia, że się kocha. Nigdy nie otwierać się do końca. Nigdy nie pozwolić stanąć komuś zbyt blisko. Nie odkrywać wszystkiego, zostawić margines dla siebie. Nie od razu, nie wszystko naraz. Po kolei, chłodno, z dystansem i wielką ostrożnością. Tak trzeba, tak być powinno. Chrzanić to- Królowa Lodu, emocjonalnie wyobcowana, istnieje tylko w świecie idealnym. Królowa Ognia rządzi niepodzielnie, zdziwiona tylko, że wszyscy dookoła uciekają w popłochu, zostawiając za sobą kłęby dymu.

Zasady zostaną złamane, jeśli nadpobudliwość emocjonalna nie zostanie okiełznana. I z jednej strony to poniekąd fajne, bo przecież kocha się całym sercem. Kocha się wspaniale i szaleńczo. Dlaczego więc nie dać z siebie wszystkiego? Dlaczego tłumić samego siebie? Nic innego nie powinno się liczyć. Istne życie w brazylijskiej telenoweli. Kochamy się, nienawidzimy, przeżywamy dramat, znowu się kochamy, nienawidzimy, sekretna siostra bliźniaczka, morderstwo, kochamy, nienawidzimy, odcinek świąteczny, katastrofa lotnicza, kochamy się, nienawidzimy, cudowne zmartwychwstanie, a na koniec w zwolnionym tempie jedziemy na koniu, po plaży, w kierunku zachodzącego słońca. Kochając się i nienawidząc, na przemian. 

Z nadpobudliwością, nie każdemu jest po drodze. I wcale być nie musi. Z nadpobudliwością też nie każdemu jest do twarzy, bo łamanie zasad raz po raz, wcale nie jest romantyczne, ani fajne. Męczy, sprzyja napięciom. O jeden raz za dużo. O jedno słowo zbyt wiele.

Panie Boże, takiego mnie stworzyłeś, takiego mnie masz. Znowu przeprosiny, żal- całkiem szczery, nieudawany. Uda się? Wybaczy? Da szansę? Już nie drugą, nie ósmą nawet. Będzie odcinek dwa tysiące czterysta siedemdziesiąty drugi, czy Alfonso Fabrizio Piero Raffaello Ferrero Rocher Piero Filiberto di Baeza odejdzie, pozostawiając Cristal Consuelę Marię Sofię Mercedes Suzuki del Martinez samotnie na planie?

Jak cudownie jest znać wszystkie zasady i być najmądrzejszym w świecie! I jak cholernie dupowato jest nie umieć ich wykorzystać. W teorii wiem wszystko. W praktyce, to co wiem, to tylko nic nie wnosząca papka, która wcale ze mnie nie czyni pana z wysokiej półki. Błądzę spektakularnie, raz po raz uderzając głową w mur w identycznym miejscu, co milion razy wcześniej. Więcej jest takich, jak ja. Mała to pociecha.

Można udawać, że to przez Święta, bo czas sprzyjający temu, że się postępuje bardziej emocjonalnie. Oczywiście to bzdura, bo jak ktoś jest roztelepany (jak autor tekstu), to niezależnie od daty w kalendarzu. Ale ok, ku przestrodze- na Sylwestra lepiej trzymać telefon w bezpiecznej odległości od butelki z winem. Tak na wszelki wypadek.

Co teraz? Noworoczne "Przepraszam, już nie będę?". Po co? Nie ma sensu przepraszać i tłumaczyć, bo to głupie i żałosne. O wiele lepiej jest zacząć dotrzymywać słowa. 

Czy ktoś ma pomysł, jak być konsekwentnym w sytuacji, kiedy kocha się kogoś tak cholernie mocno, że aż bezgranicznie? I jak wtedy trzymać się zasad, żeby po prostu kogoś nie stracić? 

W nowym roku będę lepszą wersją samego siebie. Tylko, że nie będę z tym czekał do czwartku. Zacznę już. Kochając przy tym swojego Alfonso, jak cała Brazylia i Wenezuela razem wzięte.



wtorek, 20 października 2015

Jak to się kończy?

Powinniśmy być mądrzejsi. To już nie ten wiek, kiedy rozedrgane serce przyćmiewa umysł i podejmuje się masę irracjonalnych decyzji w przypływie impulsu. Jest już przecież inaczej, istnieje bagaż doświadczeń, było się świadkiem niejednego. Widziało się więcej, niż mogłoby się wydawać. Uczestniczyliśmy w tym. Każda sytuacja wywarła piętno, była wypadkową, która ukształtowała nas w określony sposób.

Dlaczego zatem nie widzimy jak to wszystko się skończy? Dlaczego wciąż wierzymy, że będzie inaczej, lepiej, że tym razem się uda? Dlaczego ślepniemy na własne wzorce? I po co nieustannie robimy dokładnie to samo, oczekując innego rezultatu?

Nie ma znaczenia, czy ciągle wybieramy ten sam typ mężczyzn, czy też dajemy szansę jednemu, po raz kolejny. Nie jest istotne, czy wybór wynika z naszego charakteru, upodobań, czy jest wynikiem zbiegu okoliczności. To wszystko już się przecież działo i skończyło się najpewniej naprawdę niefajnie.

Po co robić coś, co nie daje szczęścia? Po co godzić się na coś, co kompletnie nie ma sensu?

Wystarczy zmienić schemat. Pójść inną ścieżką, zrobić coś, co wcale nie było do przewidzenia. I żyć dalej, w zgodzie ze sobą. Ze spokojem. I może też z nadzieją, że ta inna droga sprawi, że rzeczy nagle zaczną się układać. Przecież koniec nie zawsze oznacza rozstanie. Czasem końcem jest zmiana.

niedziela, 18 października 2015

Syndrom odstawienia.

Cokolwiek uderza nam do głowy, kiedy tylko robimy sobie z tym przerwę, koszmarnie ciężko jest stanąć na nogi. Prochy, alkohol, seks... albo facet. W jednym momencie poziom endorfin skacze ze stratosfery aż do Rowu Mariańskiego- i jak tu się po czymś takim pozbierać? Jak udawać, że nic się nie stało, jak funkcjonować zupełnie normalnie, kiedy nie ma już obok tej ciężkiej łapy, mruczącego głosu, zapachu wody toaletowej, a noc staje się upiornie cicha, bo nikt już nie chrapie niemiłosiernie?

Bardzo bym chciał napisać, że tak naprawdę to powinno nam wisieć i powiewać. Że jesteśmy wystarczająco silni i pewni siebie bez drugiego mężczyzny obok. I tak właściwie to chłop nam niepotrzebny. Owszem, kiedy jesteśmy sami, działamy bez zarzutu. Czegoś brak, ale mimo wszystko wstajemy rano do pracy, osiągamy sukces, spełniamy swoją rolę w społeczeństwie, a dodatkowo czerpiemy też coś z życia, rozwijając samych siebie i swoje pasje. Czyli jest ok. Rzecz się zmienia w momencie, kiedy na dłuższą lub krótszą chwilę wpuszczamy kogoś do życia. Jest wtedy fajniej, jest pełniej, jest przyjemniej i to właśnie tak cholernie uzależnia, bo jest... inaczej. Tak, jak być powinno. Lżej, raźniej, bezpieczniej. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby z tego wyjść? Nikt. Czasami jednak sytuacja nie pozwala czerpać radości ze wspólnych chwil, bo wisi nad głową widmo rozłąki. Nie takiej definitywnej, raczej tymczasowej. Bądźmy jednak szczerzy- ile by ona nie trwała, zawsze będzie zbyt długa.

Do dobrego zawsze najłatwiej przywyknąć, a wtedy uśpione zostaje wszystko to, co definiuje w nas samodzielność. Nagle wypada się z rytmu. Czasu jest zbyt dużo. Nie ma do kogo się odezwać, brak jest obecności, brak małych rzeczy, kompletnych pierdół, a czasami nawet tego, co przecież drażniło, jak porozrzucane ubrania, czy niedomyty kubek po kawie. Kiedyś samotna kolacja nie robiła wrażenia, teraz przeraża. Dom jest zbyt pusty, cisza staje się nie do zniesienia. Brak tego, co daje najwięcej satysfakcji- drugiego faceta w zasięgu wzroku. Bo przecież był przed chwilą, leżał obok, oddychając miarowo. Śmiał się, może trochę boczył. Jadł kanapkę. Opowiadał o czymś, niby normalnym, ale zwierzając się przy tym z czegoś, do czego nie przyznałby się nikomu innemu. Plątał się zaspany po pokoju, szukając spodni. Palił papierosa w oknie. Planował święta. Całował i tulił, mówiąc, że to potrwa tylko chwilę, że zaraz wróci. Nagle to wszystko cichnie. Drzwi się zatrzaskują, oddalająca się sylwetka staje się coraz mniejsza, aż znika za rogiem i w zasadzie nie pozostaje już nic, poza tym koszmarnym, rozdzierającym serce bólem, z którym nie wiadomo, co zrobić.

Tak łatwo jest przywyknąć do czyjejś obecności. Tak trudno jest wrócić do samotności.

Pierwsze chwile są najbardziej wymagające. Pierwsza doba. Ja płakałem. Tak strasznie, niesamowicie i mocno płakałem. Czy później jest już lepiej? Nie. Wciąż odlicza się sekundy do jego powrotu i przestaje się to robić dopiero wtedy, kiedy on znów będzie obok.


czwartek, 15 października 2015

Aktywacja rezerwowych.

W bezkresnej pamięci telefonu skrywa się niezliczona ilość kontaktów. Tych z przeszłości już raczej, mniej aktualnych. To pozycje zdobyte gdzieś na etapie szeroko zakrojonych poszukiwań, które niby przyniosły jakiś rezultat, całkiem stały w określonym przedziale czasowym, ale prędzej lub później wraca się na rynek singli, zaczynając praktycznie od zera. No nie, właściwie to nie od zera, bo zamiast użerać się z kolejnymi pomyleńcami, można po prostu skorzystać z gotowca- pierwszym ratunkiem dla nieszczęśnika, który z ciepłej, wspólnej alkowy, trafił prosto na bruk, jest więc jego własny telefon. Właśnie w nim znajduje się prawdziwa kopalnia mężczyzn, którzy przedostali się przez pierwszą selekcję. Ci porąbani z miejsca zostali usunięci, a pozostali... no cóż, coś w nich przeszkadzało, w czymś nie byli zbyt ujmujący, a może po prostu mieli pecha i zjawili się zbyt późno. W każdym razie są, z pewnością czekają zamrożeni w czasie, gotowi wskoczyć na pierwszą pozycję w niekończącym się plebiscycie na księcia z bajki. 

W ostatnim czasie jakieś niebywałe szczęście mam do tych, którzy nagle się budzą, składając mi dziwne, nie do końca określone propozycje. Oczywiście wiem czym to jest podyktowane- większość z nich to moi rówieśnicy, do których powoli dociera świadomość tego, że wypadają z obrotu. I nie będzie lepiej, ani łatwiej, a już z pewnością bajka się nie spełni. Czas iść na ustępstwa, pogodzić się z tym, że życie rewiduje marzenia w okrutny sposób i pora znaleźć swoje miejsce już bez naiwnej wiary w sielankę. Czas przejrzeć listę kontaktów.

O trzeciej nad ranem dostaję wiadomość "Cześć Krzysztof" (podejrzewam, że imię to jedyna informacja, jaką udało się uchować, bo resztę spowija gęsta mgła amnezji- wszak im więcej kandydatów przewinęło się przez lata, tym trudniej ich wszystkich spamiętać, chyba, że wyróżniali się w sposób szczególny; trochę jak z tymi "Marcinkami", o których kiedyś pisałem- Marcinków jest jak nasrał i jedynym ich wyróżnikiem jest to, czy któryś dostąpił zaszczytu obcowania cielesnego, czy już raczej niekoniecznie). Dalej w wiadomości stoi jak byk zaproszenie do spotkania, umiejscowionego w realnie nieodległej przyszłości. Na tyle taktownie, żeby nie było to zbyt nachalne. No i jest ok, nie mam pretensji przecież, na swój sposób to miłe, że ktoś o mnie pomyślał. Odpisuję więc grzecznie, zaznaczając, że kocham kogoś i jestem w to bardzo mocno zaangażowany. Wiadomości zwrotnej już nie otrzymam, najpewniej zostaję skreślony z listy rezerwowych.

I tu się zastanawiam nad jednym- czy w momencie, kiedy człowiek wstępuje w związek, lub relację bardziej zażyłą, to powinien jakieś powiadomienie wydać? Okólnik? Informację do wszystkich z listy kontaktów, że sorry, ale już (albo tymczasowo) jest poza zasięgiem?

A może trzeba inaczej? Swego czasu miałem absztyfikanta, który zniknął gdzieś powiedzmy na tydzień. Zniknął rzecz jasna absolutnie, czyli nie kontaktował się ze mną, ale też w czarodziejski sposób jego profil przestał być dostępny w magicznym miejscu dla samotnych homosiów. Oczywiście każdy normalny pedał, wie co to oznacza i rozumie, że wtedy nie warto nawet mrugnąć okiem. To zjawisko tak powszechne, jak nieoddzwanianie po pierwszej randce. W każdym razie po tygodniu Pan P. przemówił. Przeprosił za to, że mnie zaniedbał, zainteresował się tym, co u mnie. Prawie miło. Prawie. Odpowiedziałem, ze świetnie wiem, co znaczy, kiedy ktoś znika, tak jak Pan P. i naprawdę rozumiem i życzę szczęścia. A on, że fantastycznie i może utrzymamy kontakt, bo on właśnie kogoś poznał. I bach, posyła mi zdjęcie swoje i jakiegoś misia-pandy. Ale, że co? "Popatrz jak mi się pofarciło"? "Dziel ze mną moje szczęście"? A może "Spójrz co straciłeś"? Do dzisiaj nie wiem co to było, on sam chyba nie do końca przemyślał co zrobił. Pamiętam tylko swoją odpowiedź, że w zaistniałej sytuacji utrzymanie kontaktu byłoby niestosowne. Może to jednak jest metoda? Może należy wszystkim rezerwowym posłać zdjęcie swoje z misiem-pandą, i dzięki temu na zawsze zniknąć już z powierzchni ziemi? To, albo wiadomość wszystkich bez wyjątku: "Mam kogoś, więc skasuj mój numer". Gorzej tylko, jeśli by to trafiło do kogoś, kto numer już skasował.

Nie wiem. Może pora przestać już się dziwić i nie poświęcać już temu trzeciej notatki w ciągu dwóch miesięcy? Może tak ma być? Może to komplement, że jestem po raz n-ty u kogoś na pozycji drugiej, ósmej lub dwudziestej?

Ciekaw tylko jestem tego, czy ktoś rzeczywiście jest w stanie zupełnie nie myśleć o tym, że jest dla kogoś drugim, czy trzecim wyborem. Z drugiej jednak strony każdy z nas ma już za sobą jakąś historię i chyba faktycznie każdy jest już mocno przechodzony.

Ok. Wystarczy. Czwartej notatki już o tym nie popełnię!

 

niedziela, 11 października 2015

Bądźmy szczerzy.

Życie jest do bani. Gdzieś w moim około matuzalemowym wieku dochodzi do człowieka, że w zasadzie to nadal jest pod górkę, a świata sie już raczej nie zawojuje. Coraz mniej żyje się marzeniami, coraz bardziej rzeczywistością, coraz częściej zwycięża pragmatyzm. Słowem- nic fajnego.

Owszem, fantastycznie by było, gdyby nagle życie zaczęło wyglądać dokładnie tak, jak snuliśmy o nim wyobrażenia, w swej nieograniczonej naiwności. Gdyby nagle rzeczy zaczęły się układać tak, jak powinny. Tak jednak nie będzie. Nie zjawi się Matka Chrzestna, Wróżka Zębuszka, ani  Dzwoneczek, czy inna skrzydlata cholera. W oczekiwaniu na cud, życie przecieka przez palce. Cud trzeba sobie sprawić samemu, nie zrobi tego nikt za nas, a do tego trzeba przestać walczyć z wiatrakami i spokojnie rozejrzeć się dookoła, dostrzegając przy okazji nieco więcej niż do tej pory.

W pogoni za wyśrubowanymi marzeniami traci się z oczu to, co dzieje się tuż obok, pod nosem. Omija się szanse, które przynieść mogą o wiele więcej niż wydawać by się mogło. I po co? Przecież można prościej, łatwiej, nie zadręczając przy tym siebie.

Henia wie o czym piszę. I o tym śpiewa w swoim pierwszym kawałku od 2008 roku. 

Niech to będzie theme song na nadchodzący tydzień, dobrze?

 

piątek, 9 października 2015

Nuda.

Taka sytuacja:


- Hej

- Hej.

- Co tam?

- Świetnie, dziękuję. A tam?

- Nuda.

Konfuzja... Co dalej? Co odpowiedzieć? Co poradzić komuś, kto zaczepia z nudów? Chciałoby się powiedzieć: Zrób coś pożytecznego i nie truj ludziom dupy. Nie wypada jednak jakoś. Z drugiej strony, jak pociągnąć temat, nie posiadając najmniejszego nawet punktu zaczepienia? I w zasadzie po co, skoro i tak cała rozmowa jest tylko dla zabicia czasu?

Wypadałoby się jakoś wycofać, ale i tu nie za zbytnio wiadomo jak. Następuje więc moment napięcia. Kursor mruga jak szalony. Będzie coś z tego, czy nie będzie? Co za emocje! Byle tylko nie popuścić!

Przyznam szczerze, że nie wiem co dzieje się dalej, bo zwykłem wtedy tracić resztki zainteresowania i zajmować się czymś zupełnie innym. Słaby był zawsze ze mnie element rozrywkowy, w dodatku nie umiem przecież nawet zapewnić dobrej zabawy samemu sobie, dlaczegóż zatem miałbym uczynić to komuś, kto nie jest specjalnie zaznajomiony ze sztuką układania zdań współrzędnie złożonych. A może to po prostu monosylaby działają na mnie jak płachta na byka, bo nie dają żadnej furtki, żeby stworzyć z nich przynajmniej coś na kształt produktywnej rozmowy?

Moje rozmowy w tym właśnie miejscu się kończyły. Co zabawne, owymi prowokatorami do nawiązywania dziwnych, służących widać jednak rozrywce rozmów, były dzieci, czyli przedział wiekowy pomiędzy osiemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Owi młodzieńcy coś chcieli- nawet wiedzieli od kogo tego chcą, czyli od mężczyzny mocno starszego, który przeżył coś poza egzaminem maturalnym. Od takiego, który wprowadzi ich w świat homoseksualny, przy którym dowiodą własnej dorosłości, która tak naprawdę istnieje jedynie w ich własnym mniemaniu, bo sam fakt niedopasowania do rówieśników rzadko kiedy pokrywa się z osiągnięciem dojrzałości emocjonalnej i (wiem, że tu niektórym podpadnę) intelektualnej. Dlatego szukają, zaczepiają i przy okazji trafiają jedynie na zblazowanych seniorów, którzy chętnie odmłodnieją przy kimś nastoletnim, albo znajdą sobie prawdziwego sugar daddy, który naprawdę będzie miał w pindzie to, że jego synuś ma iloraz inteligencji równy tosterowi.

Zatem chłopcy się nudzą. Prowadzą durne rozmowy.  I zupełnie nic z tego nie wynika.


środa, 7 października 2015

Terapeutycznie.

Do czegoś się przyznam. 

Niezwykle kojąco na mnie działa, kiedy mogę przesuwać palcami pomiędzy włosami mężczyzny. Oczywiście mojego, inaczej to nie miałoby sensu. W każdym razie lubię gładzić skronie, kark, zataczać palcami koła na jego głowie. Bawić się, głaskać, dotykać. Delikatnie, miarowo, bez pośpiechu. Niesamowicie mnie to uspokaja i mogę to robić godzinami. Świetnie wiem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego- jedni lubią miziać, inni lubią być miziani. Sam należę do tych pierwszych, a piszę o tym dzisiaj tylko dlatego, że po pierwsze- okropnie mi tego brakuje, a po drugie- to jedna z tych małych rzeczy, które nie zawsze się docenia. A powinno! Bo intymność to nie tylko seks lub pocałunki. To przede wszystkim dotyk. Elektryzujący, odprężający, pobudzający. Terapeutyczny. Uspokajający.

Lubię tak. Bez pośpiechu. Stymulująco. Bezpiecznie. Leniwie. Niesamowicie. 

Rozkosznie.

poniedziałek, 5 października 2015

Mów mi "Polita".

Dzięki Starszemu Bratu pokochałem Paryż. Młodszy pokazał mi Warszawę, a ja prędko zrozumiałem, że mam w sercu miejsce dla jeszcze jednego świata- innego, odważnego, takiego, którego poniekąd się bałem, wiedząc doskonale, że z jednej strony może być dla mnie wielką porażką, a z drugiej- ogromną szansą i naturalną konsekwencją wyborów, których dokonałem. Postanowiłem jednak otworzyć umysł, wziąć głęboki oddech i zobaczyć raz jeszcze świat po drugiej stronie lustra.

Młodszy Brat zaplanował wszystko dokładnie, wiedział gdzie chce mnie zabrać i jak tam zaprowadzić, żebym przy okazji zobaczył jak najwięcej i doświadczył wszystkiego, czego nigdy wcześniej nie znałem. Zrobił mi tym samym najwspanialszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek mógłbym sobie wymarzyć- podarował mi emocje tak silne, że zostały one we mnie na długo.

Widziałem więcej, niż spodziewałem się zobaczyć. Spacerowałem brzegiem Wisły, wśród chmar komarów z rozbawieniem odkrywając, że "Miło Cię widzieć". Zrobiłem zdjęcie i Syrence i Chopinowi. Wjechałem na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki, żeby stwierdzić, że całkiem mi jednak jest nieswojo na wysokości trzydziestego piętra. W Łazienkach Królewskich odpocząłem tak bardzo, że nawet nie pamiętam kiedy ostatnio doświadczyłem tak błogiego stanu. I przyznaję, miałem wielką ochotność, żeby uprowadzić chociaż jedną z niesamowitych wiewiórek, które biegają tam jak szalone! W Ogrodzie Chińskim mógłbym brać ślub, albo spędzić przynajmniej jedno popołudnie, żeby obserwować kaczki-mandarynki, lawirujące wśród kwiatów lotosu. Zdziwiłem się, że Pałac Prezydencki jest taki malutki. Stwierdziłem stanowczo, że na Placu Zbawiciela (też malutkim) brakuje jednak tęczy.Widziałem Nowy Świat, jechałem metrem i nagrałem kryształową szpilkę. Prawdziwą przyjemnością było dla mnie podziwianie architektury- tak różnej, tak wielkiej, tej na wskroś modernistycznej, jak i ogromnej ilości zabytków, o których istnieniu przecież wiedziałem, nie spodziewałem się jednak ich zobaczyć w całej okazałości. O mało nie wyłamałem sobie karku spacerując pod ambasadami. Pięknie było! I przyznaję, zajrzałem też na moment do Złotych Kutasów, żeby zobaczyć o co wielkie halo (rzeczywiście o nic). Znów, jak wtedy, w Paryżu, bawiłem się w turystę, który sam już nie wie czy lepiej oglądać wszystko i cieszyć się chwilą, czy robić zdjęcia, żeby łatwiej przywołać wspomnienie.

Braterskim prezentem dla mnie były bilety na spektakl w Teatrze Buffo. Widziałem Nataszę Urbańską w "Policie", jak unosi się na linie, tańczy, śpiewa, gra i faktycznie jest Polą Negri. Zrozumiałem, że ma ona więcej talentu w małym palcu, niż chcieliby widzieć wszyscy zawistnicy z Pudelka. Zafascynowany patrzyłem na tancerzy, którzy poruszają się po scenie z tak wielką lekkością, jakiej nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Miałem łzy w oczach, kiedy mała dziewczynka cicho śpiewała "Aniele Stróżu", prosząc o siłę dla swojej mamy, dostałem gęsiej skórki przy trójwymiarowych projekcjach, które towarzyszą hipnotycznej wręcz choreografii. Przez dwie godziny doświadczyłem wszystkich emocji, które zostały mi przekazane przez twórców musicalu. Dotarła do mnie siła każdego ruchu, dźwięku, obrazu. I czułem się jak dziecko, obserwując z zainteresowaniem wszystko, co działo się dookoła, a było tego tak wiele, że nawet po wyjściu z teatru, czułem, że unoszę się kilka centymetrów ponad ziemią. Widziałem magię. Fruwały złotka, spadały płatki sztucznych kwiatów, dobiegał do mnie zapach dymu z cygara, które palił Dariusz Kordek. Były trójwymiarowe kobry, delfiny i pryskała woda. A ja to wszystko chłonąłem całym sobą, bijąc potem brawo tak mocno, jak nigdy wcześniej. I wiedząc, że przyjadę zobaczyć to jeszcze raz.

Moja Warszawa (zabawne, z jaką łatwością przyszło mi myśleć o niej jak o "mojej"), to też wspaniałe smaki. W "Dziurce od klucza" przy Radnej poznałem wspaniałe trenette z sosem carbonara i ogromną ilością pieprzu malezyjskiego. W "Wasabi" przy Placu Piłsudskiego  jadłem najlepsze sushi maki ever- tempura California shake i panko hot ebi. W Pini na Mokotowskiej spróbowałem pysznej szarlotki i cytrynowej mrożonej herbaty. U Wedla pozwoliłem sobie na wspaniałą białą czekoladę z płatkami róż i kulką lodów waniliowych. Było dekadencko, pysznie i wprost uzależniająco.


W tym wszystkim było mi dobrze i czułem się szczęśliwy. Nie boję się Warszawy, nie przeraża mnie już, nie niepokoi. Widzę siebie tam, na próbę, na dłuższy moment. W perspektywie- może nawet na zawsze. To wszystko dzięki Młodszemu Bratu, bo przecież cały ten weekend zawdzięczam jemu- to jego był pomysł, jego plan i gdyby nie on, nigdy bym Warszawy nie ujrzał takiej, jaką on ją widzi.

Zrozumiałem też coś jeszcze. Dobrze jest mieć przyjaciół, dobrze tworzyć z nich rodzinę. Warto komuś zaufać i pozwolić na to, by poprowadził. Może trochę w ciemno, najpewniej też w nieznane, ale dzięki temu zrobić pierwszy krok, na który nigdy nie można by było się zdobyć. Nie bez impulsu. Nie bez pomocy i tej pewności, że jest ktoś, kto jednak złapie w momencie, kiedy coś miałoby pójść nie tak. I jak wspaniałe to uczucie, kiedy po tym pierwszym kroku ma się odwagę iść dalej, zapominając o całym strachu i ulegając wielkiej ciekawości tego, co kryje się tuż za rogiem.

Mam wielkie szczęście do wspaniałych ludzi. Do tego, że dbają o mnie, poświęcają mi swój czas i uwagę. I widzą we mnie więcej, chcą dla mnie czegoś ponad, pilnują, żebym i ja widział siebie takiego, jakim oni mnie widzą.

Młodszy Bracie- dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś i robisz. Dziękuję za wspaniały prezent i niesamowity weekend. A ponad wszystko- dziękuję Ci za to, że jesteś.



środa, 30 września 2015

34.

W kompletnym braku jakichkolwiek uczuć temu towarzyszących, skończyłem w wyjątkowym niewzruszeniu trzydzieści cztery lata. Ani nie jestem tym zachwycony, ani też wkurwiony. Dziwnie tak, bo do tej pory jednak w mniej lub bardziej zawoalowanej formie nieco spazmowałem. Coraz bliżej do czterdziestki, a to przecież moja górna granica, po przekroczeniu której jest niemal pewne, że kipnę. Co roku było mi nieprzyjemnie. Aż do dzisiaj.

Zobojętniałem. Być może jest trochę tak, że z czasem wiek przestaje mieć aż takie znaczenie. Może to kwestia tego, że po prostu mam cały pierdylion innych spraw na głowie, a przemijający czas jest gdzieś na szarym końcu dramatów do rozkminiania. A może to rzeczywiście bez różnicy? I cóż z tego, że grawitacja robi swoje? Cóż z siwych włosów i z coraz bardziej widocznych zmarszczek? Jeszcze trochę mam przed sobą. Jeszcze paru osobom zajdę za skórę, parę słów jeszcze skreślę, coś jeszcze przeżyję.

Dzisiaj jednak jest dzień, jak każdy inny. Ani bardziej szczególny, ani mocniej przygnębiający. Czy to znaczy, że wreszcie wydoroślałem, skoro nie przejmuję się już metryką?

Tradycyjnie jednak, jak co roku- it's my party and I'll cry if I want to

But not because of my age.

poniedziałek, 28 września 2015

Wianuszek psiapsiółek.

Z homoseksualistami  chodzimy na randki, tworzymy związki i uprawiamy seks. W zasadzie to by było na tyle. Do przyjaźni nie jesteśmy raczej stworzeni i na "przyjaciółki" rodzaju męskiego patrzymy raczej spode łba. Bo niby co? Wspólny shopping, gdzie tanecznym krokiem zwiedzamy centra handlowe, wymachując kartami kredytowymi i chichoczemy chórem nerwowo na widok przechodzących ładnych chłopców? Potem obowiązkowo wspólne mani-pedi, żeby mieć nieco więcej czasu na plotkowanie o rozmiarach przyrodzenia kolejnych one-night-stand'ów,  a w weekendy koniecznie clubbing z kolorowymi drinkami, w tęczowych ciuchach i z kolejną porcją świeżych ploteczek? Brzmi jakoś tak pedalsko. Jednak przyjaźnie, bez względu na to jaki rodzaj aktywności łączy- zdarzają się. I są one trwalsze niż niejeden związek.

Dla potencjalnego absztyfikanta ludzie z naszego otoczenia są problemem drugorzędnym. Przynajmniej na początku. Z czasem jednak zażyłość staje się coraz bardziej intensywna i to właśnie znajomi i przyjaciele są często na pierwszej linii frontu, a dopiero później rodzina. Dla kandydata na partnera im mniej przeszkód- tym lepiej, czasami chyba najwygodniej by było, gdyby panowie poznawali zupełnych odludków. Bezpieczniej. Prościej. Ale czy normalniej?

Jeden przyjaciel- homoseksualista, nie robi żadnego problemu. Można przyjąć, że to po prostu kumpel, z którym czasami wypije się piwo. Dwóch przyjaciół homo, to już powód do daleko posuniętej ostrożności. Bo robi się zbyt tłoczno i zbyt podejrzanie. Kolejne ciotki- satelitki to już czerwony alarm, bo jest niemal pewne, że każdy, kto pojawi się w zasięgu zostanie otaksowany z góry na dół, wyciągnięte zostaną na jaw jego najgłębiej skrywane sekrety, a w ostatecznym rozrachunku i tak będzie bez szans, w starciu z porażającą mądrością wszystko wiedzących "przyjaciółek". Niebezpieczeństwo! Grozi kalectwem i utratą zdrowia. 

Czy rzeczywiście jest się czego bać? Przyjaciele to często głos zdrowego rozsądku. Uświadamiają rzeczy, które ciężko czasem dostrzec, zwłaszcza, jeśli jest się mocno odurzonym świeżym uczuciem. Jest to też jednak głos bardzo stronniczy, bowiem jego priorytetem jest szeroko pojęta troska. Z rodziną bywa różnie- czasem, poza stopniem pokrewieństwa, nie ma nic. Przyjaciele to rodzina, którą sami sobie wybieramy. Łączą wspólne doświadczenia, podobieństwo charakteru, zainteresowania, a czasami jakiś niepojęty, odgórny zbieg okoliczności. To ludzie najbliżsi, którzy nie tylko świetnie doradzą, ale też dadzą wsparcie w najtrudniejszym momencie. Sprawdzeni na tyle, że przetrwali już niejeden związek, nie jedno rozstanie, pełno dramatów i katastrof. I na ogół to oni stali twardo, kiedy wszyscy inni odchodzili. Nic więc dziwnego, że ich naturalną pierwszą reakcją na kogoś "spoza" jest nieufność i uważna obserwacja. Czasami nawet "wywiad środowiskowy". Skoro przyjaciele są jak rodzina, to wszyscy trzymają się razem. Dbają o siebie, troszczą się, a kiedy trzeba- zaciekle bronią. Wchodzisz między ciotki? Czuj się ostrzeżony.

W idealnym świecie wszyscy się polubią i będą zaplatać sobie wianki, piknikując na łące w niedzielne popołudnia. W świecie rzeczywistym kandydat na partnera przejdzie przez sito, z którego może wyjść zwycięsko, albo pogrzebać- bardziej siebie niż kogokolwiek z kółka maryjnego. 

Dobrze. Co jednak z tym nieszczęśnikiem, który staje na linii przyjaźni i miłości? Czy musi wybrać tylko jedną stronę? Mądry człowiek weźmie pod rozwagę punkt widzenia przyjaciół- spojrzy ich oczyma, wyciągnie wnioski, a jeśli zajdzie taka potrzeba, przyzna im rację, bądź przedstawi kontrargumenty. Zrobi też co w jego mocy, aby partner, jeśli nie potrafi polubić, to żeby przynajmniej zaakceptował kumpli, a przy tym poczuł się na tyle pewnie, by wiedzieć, że to on będzie tym jedynym mężczyzną, który nie musi się czuć zagrożony przez nikogo innego. Bo często to też wiąże się z innym samcem (lub kilkoma) na jednym i tym samym terytorium. To wpływa na ego, bo panowie nie lubią konkurencji. Zabawne jest to, że tak naprawdę jej nie mają, a niezadowolenie okazują mocno na wyrost. Ale taka już męska natura- walczymy, nawet jak nie za bardzo jest z kim.

Oczywiście to nie wszystko. Dobry partner nie postawi ultimatum i nie każe wybierać między nim, a "psiapsiółkami". Dobre "psiapsiółki" z kolei nie obrażą się i nie trzasną drzwiami, wymachując po drodze torebunią i krzycząc: "Nie dzwoń do nas, jak się opamiętasz!".

Wszystko można pogodzić. Wszyscy mogą koegzystować. Nikt nie będzie ważniejszy, nikt nie będzie ignorowany. Partner ma inną rolę, przyjaciele są od czegoś zupełnie innego.

Nie wywracajcie zatem oczkami, kiedy Wasz ukochany będzie chciał Wam przedstawić kumpli. W ostatecznym rozrachunku to i tak z Wami wróci do domu.

niedziela, 27 września 2015

Zrobić krok.

Czasami bardzo trudno jest ruszyć z miejsca. Chodzi nie tyle o sam fakt, co raczej o konsekwencje, które niesie ze sobą konkretne działanie lub jego zaniechanie. W jednym momencie można zyskać wiele lub stracić wszystko. Tak. To jest aż tak łatwe. Wygodniej i łatwiej by było pozostać w bezruchu. Tyle tylko, że to co łatwe, w życiu praktycznie się nie zdarza.

Jestem na dworcu kolejowym, stoję na peronie, na który za chwilę podjedzie pociąg. Tchórz we mnie chce uciekać, z porażającego lęku przed tym, że mogę za chwilę wszystko stracić. A priori zakładam najgorsze, wcale nie dlatego, że mam po temu powody. Raczej "bo tak". I nakręcam sam siebie raz jeszcze, zupełnie niepotrzebnie. Konsekwentny uparciuch stoi jednak twardo, bo wie, że jestem w miejscu, w którym chciałem być. Wystarczy tylko wsiąść i przestać myśleć o tym, co może się stać, a nie musi. Pociąg podjeżdża, biorę głęboki oddech, zupełnie jakbym za chwilę miał zanurkować w oceanie własnych lęków, wsiadam, zajmuję miejsce. To już koniec? Jestem bohaterem? Nieprawda. Czeka mnie długa podróż, pełna analiz, gdybania, rozkładania spraw na czynniki pierwsze. Nie zajmę umysłu obserwowaniem świata, który przemyka za oknem. Nie odetnę się od wszystkiego, naciskając na głowę słuchawki. Czegoś chcę. O coś walczę. Jasne, że się boję, a moje myśli biegają po głowie, jak szalone. Przerabiam wszystkie emocje w zupełnie przypadkowej kolejności. Nie wycofam się jednak. Nie rozmyślę.

Na końcu podróży jest On. Czeka na mnie, w całym swym opanowaniu, w ujmującej szczerości. Cieszę się, że go widzę. Boję się jednocześnie. W jednej chwili chcę mu wygarnąć wszystko, co we mnie siedzi. Chcę też go przytulić mocno, pocałować. Jestem szczęśliwy. Przerażony. Zły. Kocham. Dzieje się we mnie wszystko i jednocześnie nie mogę zrobić zupełnie nic.

Wtedy On, nie od razu, nie z miejsca, spokojnie, zerkając na mnie szelmowsko, pewnym głosem mówi: "K. najukochańszy- miłości mojego życia". Wszystko znika, nie ma już takiego znaczenia. Liczy się chwila, dla której warto było zrobić absolutnie wszystko. Nie trzeba już nic więcej.

Nie jest ważne to, czy dzielą nas setki kilometrów, czy odległość równa wyciągnięciu ręki. Nie liczy się to, co się wydarzyło dobrego i złego, co poróżniło, co doprowadziło na krawędź. Nie jest ważny strach przed czymś abstrakcyjnym, ani to na jak wiele sposobów można ulegać nadinterpretacjom rozmaitych zdarzeń. Liczy się tylko to, żeby chcieć pokonać odległość. Wsiąść do pociągu. Podać dłoń. Chcieć iść dalej. Może coś naprawić, może coś zmienić. Walczyć nadal o to, w co się wierzy.

Nie istnieje taka odległość, której nie dałoby się pokonać. Nie ma takich przeszkód. Nie ma takich słów, nie ma też takich czynów, które przekreśliłyby wszystko. Trzeba tylko wierzyć. Czasami trochę mocniej.

niedziela, 20 września 2015

Żelazna ręka.

Bezpardonowe samce mają przeogromne wzięcie. Im bardziej delikwent jest zapatrzonym w siebie skurwielem, tym większym powodzeniem może się cieszyć. Z takimi się chodzi na randki, takich wybiera się do związku, bo przecież co z tego, że nieokrzesani, skoro tli się w nas naiwna nadzieja na to, że jednak ich wychowamy, że przy nas się zmienią? W miłości nie ma łatwo. Nie ma ideałów. Są za to kompromisy, a czasami przecież warto z czegoś zrezygnować. Tylko czy rzeczywiście ceną za związek jest rezygnacja z samego siebie?

No dobra. To o co chodzi z tym uwielbieniem względem ludzi, którzy nami pomiatają? Im gorzej facet zachowuje się wobec mnie, tym bardziej kurwiki latają mi po oczach? Zabawne, bo z reguły jest tak, że jeśli ktoś zachowuje się wobec mnie jak ostatni pacan, tym większe są moje instynkty mordercze względem niego. Przynajmniej tak jest pod względem zawodowym i w większości sytuacji prywatnych. Większości. Nie we wszystkich. Miłość rządzi się własnymi prawami, a mężczyźni homoseksualni im bardziej dostają po mordzie, tym większa radość ich ogarnia. Czyste chamstwo jako dowód na tak bardzo upragniony, najwyższy poziom testosteronu? Tylko do czego to prowadzi? Zastanawiam się gdzie w tym wszystkim szacunek do samego siebie?

Źli chłopcy robią sobie co chcą. Leją na wszystko z góry, wychodząc z założenia, że wolno im więcej. I rzeczywiście jest tak, że pozwala im się na całą masę rzeczy, która w ostatecznym rozrachunku u kogoś innego zostałaby uznana za przynajmniej chamską. Bawią się jednak, nieustannie przenosząc granicę, jak krnąbrne dzieci, które doskonale wiedzą, że nie mogą czegoś zrobić, a mimo to z premedytacją kontynuują swoje działania, żeby tylko zobaczyć, kiedy ktoś wyjdzie ze skóry. Wyjdzie i nie wróci. Sytuację mogą rozładować niedbale rzuconym czułym słówkiem, rozkosznym uśmiechem, albo krótkim ustawieniem do pionu. Bo i po co robić z igły widły? Co z tego, że ktoś dostaje szamotania pępka? To nie jest ważne. Liczy się on. Jego nastrój, jego zmartwienia, jego praca, jego życie, jego świat.

Umartwiając się nad sobą i własnym nieszczęsnym losem, przyglądamy się zatem biernie temu, jak ktoś czyni z nas swoją zabawkę, pogrywając, kłamiąc, oszukując, drwiąc w mniej lub bardziej zawoalowanej formie. Przywdziewamy szaty męczennika. I z jednej strony czujemy do siebie tak ogromny wstręt, bo tolerujemy coś, co nie powinno mieć miejsca. Z drugiej strony sami siebie zamiatamy pod dywan. Bo jemu jest ciężko, bo żyje w stresie, bo taki ma charakter- twardy, silny, męski i szorstki. Trzeba więc okazać mu więcej uwagi, uczucia i troski. Trzeba dać z siebie więcej, wykazać się większą cierpliwością. Pociągnąć ten związek za siebie i za niego. To minie, gdzieś się uspokoi. Trzeba przeczekać. Zacisnąć zęby. Wytrwać.

Konsekwentnie tresowani. Teraz się nie odzywać. Teraz się wycofać. Nie pytać. Nie drążyć. Nie robić wyrzutów. Ostrożnie dobierać słowa. Nie robić min, nie pozwalać sobie na dygresje, ani na sarkazm. Nie oddychać. Raz na jakiś czas wyjdzie z tego scena. Puszczą nerwy, a myśli zostaną wypowiedziane na głos. To coś zmieni? Nic. To tylko dowiedzie niestabilności emocjonalnej, a później przyjdą wyrzuty sumienia, bo powiedziało się jednak za dużo, bo on się teraz obraził, bo się wkurzył, zagotował. Nie, lepiej nie wchodzić mu w drogę. Lepiej wziąć winę na siebie, przeprosić, naprawić.

Ofiary wyuczonej bezradności. Ile jeszcze tak? Miesiąc? Rok? Cztery lata? Gdzie leży granica? Tam, gdzie zaczyna się rzucanie kurwami, czy tam, gdzie dojdzie do rękoczynów? Bo nie będzie lepiej. To jedno jest pewne. On zawsze pójdzie o krok dalej. Zatem jak wiele można jeszcze usprawiedliwić, zanim wybierze się siebie samego, zamiast relacji nierównej, ułomnej i przynoszącej ból, zamiast szczęścia?



wtorek, 15 września 2015

Co mi jeszcze powiesz?

Trzeba przyznać, że darmowe rozmowy telefoniczne i smsy nie do końca wyszły nam na dobre. O wiele ciekawiej i bardziej konkretnie było wtedy, kiedy płaciło się za każdą rozpoczętą minutę rozmowy, a za wiadomości tekstowe płaciło się jak za zboże. Precyzja przekazu była wtedy priorytetem, rozmowy zamykały się w sześćdziesięciu sekundach, a dodatkowo przy smsach trzeba było zapomnieć o znakach diakrytycznych i zmieścić informację w stu sześćdziesięciu znakach. Tak było kiedyś. Dzisiaj już jesteśmy bardziej wyzwoleni.

"Halo, gdzie jesteś?I? Ja w Biedronce! Papier się skończył. Co?!? Nie słyszę! No mówię, że w Biedronce!". Dzwonimy do siebie z byle bzdurą. Po telefon sięgamy chętnie i tak często, jak tylko się da. Bo przecież jest za darmo. A jak się za coś nie płaci, to trzeba dużo. Wisimy więc na telefonach w domu, w pracy, po pracy, przy znajomych, w kinie, na wystawach i próbując się wyciszyć na spacerze. No ok, wtedy wyciszeniu ulega jedynie dzwonek telefonu, bo i tak stukamy po ekranie, albo nie odrywamy go od ucha. Najpewniej wszyscy dostaniemy guza mózgu, albo raka oka. Czort z tym. Poza truciem ludziom dupy o byle błahostkę, telefony wyszły naprzeciw naszym rozlicznym romansom, zwłaszcza na ich wstępnym, mocno niepewnym etapie. I z tego już się robi horror. 

Brak ograniczeń sprawia, że w dowolnym miejscu i czasie można kogoś pomolestować banalnym pytaniem "Co robisz?". Oczywiście w tym miejscu rozmówca winien rzucić wszystko, rozwalić się na kanapie i zabawiać nas rozmową, bowiem to, że cierpimy na nadmiar czasu oznacza, że inni muszą mieć dokładnie tak samo, w identycznym momencie. Ma się jednak maniery. Trzeba być grzecznym. Trzeba wykazać przynajmniej minimum kultury i ogłady. Rozmawia się więc o rzeczach ważnych, później przechodzi do tych trywialnych, aż kończy się już na samych bzdurach. Mimo wszystko ciągle jest mało, więc coraz częściej słychać już tylko westchnienia i jakieś niezidentyfikowane odgłosy z oddali. Trochę pomrukiwania, coś na kształt lekkiego flirtu, kończącego się u niektórych quasi-erotycznym posapywaniem. Tematy coraz bardziej miałkie. Aż w końcu pada moja ulubiona część- "I co mi jeszcze powiesz?". Czyli nudzę się setnie. Wykrzesaj coś z siebie. Zabaw mnie. Zaprezentuj program artystyczny z żonglerką, monocyklem, recytacją haiku i własną impresją na temat ulubionego aktora, Czy można chcieć więcej, niż dojście do momentu, w którym ktoś, kto zaprząta nam uwagę, twierdzi w bardzo jednoznaczny sposób, że otrzymuje zbyt mało, aby być dostatecznie ukontentowanym i przedłużyć banalną rozmowę o następne pół godziny?

"I co mam Ci jeszcze powiedzieć?"... Nie, nie. Nie jestem aż tak głupi. Tu wcale nie chodzi o to, żeby opowiedzieć, że właśnie buduje się domy dla afrykańskich sierot, zbawiając przy tym świat własnoręcznie wynalezioną szczepionką przeciw największym epidemiom oraz pisząc doktorat z fizyki nuklearnej. Rzecz w tym, żeby powiedzieć dokładnie to, co druga strona chce usłyszeć. "Myślę o Tobie, brakuje mi Ciebie, tęsknię mocno, chciałbym być przy Tobie, chcę, żebyś mnie objął, pocałował, przytulił". I w tym naprawdę nie ma nic złego- wszystko świetnie rozumiem. Tylko czy naprawdę nie da się wprost? Tęsknisz? Powiedz mu to. Po co te wybiegi z wymyślaniem kolejnych tematów dla czczej rozmowy? Tyle, że wtedy rozmowa zakończyłaby się zbyt szybko. Więc wolimy zgrywać znudzone dziewczątka, które tylko strzygą uszami, żeby usłyszeć coś pikantnego na swój temat. Zalatuje gimnazjum. Prowincjonalnym.

Swoją drogą telefony to też droga do psychozy. Dlaczego nie odebrał? Dlaczego nie oddzwonił? Czemu nie odpisał? A potem już wpada się do króliczej nory, bo z całą pewnością to wszystko oznacza, że ma kogoś, a w najlepszym przypadku przynajmniej się puszcza.

Zdrowiej dla nas by było, gdyby stawki operatorów sieci komórkowych pozostały jednak horrendalne. I może też te znajomości byłyby jakieś takie bardziej ludzkie, bez niezręcznych momentów ciszy, kontr-produktywnego przedłużania, bez niedomówień, interpretacji pozbawionych mowy ciała i mimiki, bez dorabiania teorii tam, gdzie nie ma dla nich miejsca. Mniej telefonów bym proponował. Więcej ludzkich kontaktów. Tych rzeczywistych. I bardziej chyba konkretnych. A rozmowy nadal będę zamykał w trzydzieści sekund. Mimo, że mam darmowe. Tylko z wiadomościami mam problem. Spory.

To jak? Co mi jeszcze powiesz?


Tribute to Charlotte York

poniedziałek, 14 września 2015

W ogień.

W zasadzie nie jestem biżuteryjnym typem. Oczywiście miewałem romanse z różnymi akcesoriami, ale w ostatecznym rozrachunku dochodziłem do wniosku, że wyglądam z nimi na jeszcze większą pizdę, niż bez nich. Biżuteria bardziej mi się podoba u kogoś, niż u mnie, jednak jako przykładna Smukła Dziewica, marzę wprost o zaobrączkowaniu. Nie takim na pokaz, żeby zmylić nazbyt ciekawskie indywidua, albo pochwalić się własnym zamiłowaniem do wyróżnienia się, ale prawdziwym. Takim z wielkim romansem, z kwiatami, z perfekcyjną przyszłością, z momentem i niech stracę- nawet ze łzami. Chociaż to piździe nie przystoi. Marzy mi się wielka chwila, nawet jeśli bez przyklękiwania na jedną nogę.

Oczywiście muszę sprostować- nie mam nic przeciwko temu, żeby samemu rzucić się na podłogę i proponować wspólne życie do grobowej deski. Nie robi mi to żadnej różnicy, nie stanowi w żaden sposób ujmy na honorze. Zrobiłbym to chętnie i w tak romantyczny sposób, na jaki tylko mógłbym się zdobyć. Nie jest ważne jednak to, kto przed kim klęka, ale to, co ów kawałek metalu ma znaczyć. Bo przecież, czy rzeczywiście potrzebny nam jest następny bling-bling gadżet?

Dlatego czasami zastanawiam się nad tym, o co w tym wszystkim chodzi. Czy potrzebuję namacalnego dowodu na to, że przynależę do kogoś? Poczuję się przez to pewniej, bardziej stabilnie? Nie do końca przecież w tym rzecz. Związki mogą być silne i bez obrączek, pierścionek to żadna gwarancja stałości, a jeśli coś ma się pochrzanić, to się tak stanie i bez tego. Czy jednak można mi się dziwić, że autentycznie chciałbym mieć na palcu symbol, taki tylko dla mnie, na który mógłbym spojrzeć kiedy mi źle, kiedy dzieje się coś złego, kiedy jestem sam? I wiedzieć wtedy, że to wszystko jest bez znaczenia, bo jest na świecie ktoś, dla kogo jestem ważny, kto mnie dostrzega, kto o mnie myśli. Ktoś, kto ma palcu symbol uczucia, które nas łączy. Symbol identyczny z moim. Czy to nie jest przyjemne uczucie? Być z kimś i fakt, może trochę ostentacyjnie to manifestować, ale czy u licha ciężkiego nie jest to powód do dumy?

Zatem tak, obrączka mi się marzy. Nie złota, nie siermiężna, nie pełna przepychu. Prosta. Skromna. Oryginalna. Taka tylko dla mnie, tylko dla Niego i tylko dla Nas. Na przykład z Wooden Jewels ! Czy to nie fajny, oryginalny pomysł? Skromny, ale też inny, nieszablonowy. Podziwiam je szczerze, marząc o tym, że ktoś, kiedyś, gdzieś...

A jeśli nie? Mam wrażenie, że tak chętnie, jak ja założę obrączkę, tak samo postąpi ten, który będzie mnie obrączkował. Albo ja jego! Uwielbiam to, że tak naprawdę żadna ze stron nie musi sprostać jakimkolwiek konwenansom. Liczy się tylko to, aby umieć przyznać się do uczucia i nie wstydzić się go. A potem już tylko iść za kimś w ogień.

sobota, 12 września 2015

No i czemuś zamilkł?

Już mnie to nawet nie dziwi, że znajomości usychają gdzieś po drodze, dobite brakiem zdecydowania, niedomówieniami i ogólnym pieprzeniem wszystkiego z góry do dołu. To mnie nie rusza. Bawi mnie za to fakt, że po jakimś czasie, owe niedomknięte sprawy wypływają gdzieś raz jeszcze i robi się niezręcznie. Bo gdzieś już przecież się widzieliśmy. Wymieniliśmy ze sobą parę wiadomości, zjedliśmy kolację, w trakcie której najbardziej emocjonującym punktem było płacenie rachunku, a może nawet grzmociliśmy się gdzieś bez większego przekonania, za to ze sporym moralniakiem o poranku. Może nawet to wszystko szło w całkiem niezłym kierunku, może kolacja nie była tak fatalna, a seks mógłby być o wiele lepszy następnym razem. Ktoś jednak zamilkł, a kiedy drogi przecinają się ponownie jest wielkie oburzenie: "Przecież to Ty przestałeś się odzywać!". W sumie logiczne- winny zawsze się znajdzie.

Całkiem niedawno pisałem o odgrzewanych kotletach, o znajomościach, gdzie ktoś budzi się po jakimś czasie, najczęściej już z ręką w nocniku i uderza raz jeszcze tam, gdzie już przecież kiedyś próbował. Swoją drogą ustaliliśmy wtedy, że podejmowanie tego samego działania, w nadziei na inny efekt, jest definicją obłędu. W sytuacji jednak, kiedy znajomość sama się wykrusza, a potem znów na siebie trafiamy, robi się jednak dziwnie. Dlaczego?

Żeby coś schrzanić, potrzeba dwóch stron. Bardzo rzadko zdarza się taki zdolniacha, co wszystko sam popsuje. Z reguły jest tak, że ktoś akurat nie ma nastroju, więc oburknie, ktoś inny nie odpowie na wiadomość, bo jego zdaniem będzie zbyt głupia, albo czasu mu na to zabraknie. Albo nawet zapomni. Ten drugi się obruszy, bo na odpowiedź będzie czekał. Bo może nawet napisał coś absolutnie nic nie wnoszącego, ale szukał w ten sposób punktu zaczepienia. A może poszło o spotkanie, odwołane z byle jakiego powodu? Najczęściej kontakt urywa się z powodu kompletnej bzdury i to jest tak bardzo głupie.

Czy taka reakcja jest rzeczywiście konieczna? Pewnie, że nie. Tu wcale nie chodzi o to, że ktoś zachował się nie tak, jak się tego oczekiwało, ale o urażoną dumę. Mężczyźni mają bardzo wysoko rozwinięte ego, chełpią się swoją zero-jedynkowością. Konkret i proste sytuacje. Jeśli pada propozycja, to jest to akcja wymagająca reakcji. Jeżeli brak jest odzewu, to ma się do czynienia z kimś albo niezdecydowanym, albo niezainteresowanym. Oba przypadki prowadzą do natychmiastowego odstrzału. Najczęściej zbyt pochopnego. Z drugiej jednak strony ten kto pyta, proponuje lub prosi po raz drugi i wtóry, staje się desperatem, a to już spora ujma na honorze. Dlatego lepiej w milczeniu się wycofać.

W ten sposób wylewamy dziecko z kąpielą. Dodatkowo przydajemy prędkości przelotowej znajomościom, które same w sobie wypalają się zbyt szybko. Skreślamy zbyt pochopnie, poddajemy się zbyt łatwo, a na koniec okazuje się, że to wszystko to wynik wielkiego nieporozumienia, bo może rzeczywiście ktoś nie miał ochoty na spotkanie, ale z zupełnie innego powodu, niż ten pierwszy, który przyszedł do głowy. I może faktycznie nie odpisał, ale nie dlatego, że uznał, że nie warto.

I potem spotykamy się raz jeszcze. Już nieco bardziej pokiereszowani, nieco mocniej zrezygnowani. Czasami nawet pamiętamy swoje imiona. Zdarza się, że potrafimy przywołać strzępki wspomnień. Za cholerę jednak żaden z nas nie pamięta dlaczego w sumie to wszystko się rozwiało. I pojęcia nie mamy, co zrobić dalej, jak się zachować. Zadajemy więc infantylne pytanie, na które nigdy nie ma dobrej odpowiedzi.

Zatem właściwie dlaczego zamilkłeś?


wtorek, 8 września 2015

Bez wydechu.

Oboje przyjechali do Denver jakieś dziesięć lat temu z Okmian, Ołoboka, Osetnicy, Parzyc, Kocic, czy innych Mysich Pizdeczek. Ona, typowa herod- baba, o nieforemnej, klocowatej posturze z wielkim cycem i twarzy Belfegora, ze swoją zawziętością typowej wiejskiej tupeciary, bardzo szybko znalazła posadę głównej księgowej w jednej z miejskich spółek-folwarków, w których kiedy raz się zacznie pracować, zostaje się aż do śmierci, lub do czasu zmiany grupy trzymającej władzę. On, pokraczny, krzywonogi łysielec o twarzy nieskalanej myślą, długiej, prostej, niczym wyciosanej przez prymitywnego artystę ludowego, za to z wielkim zamiłowaniem do kreszowych dresów, przyjechał w ślad za nią. Jako chłop z pola, postanowił żyć dobrze z pokaźnej pensji żony, w wynajętym (a może i już wykupionym) na preferencyjnych warunkach mieszkaniu zakładowym. Mając niewiele do roboty, od dziesięciu lat, od poniedziałku do piątku, o siódmej rano żonę swoją odprowadza do pracy, a o piętnastej ją przyprowadza. Żeby się nie zgubiła po drodze. Żeby nikt jej nie uprowadził, nie uwiódł i nie wykorzystał. Żeby zaznaczyć swój teren. Żeby zapewnić jej obstawę. Żeby widziała, że jednak do czegoś jest potrzebny. Do znudzenia. Aż do momentu, kiedy jedno z nich kipnie. A wtedy drugie zawinie się prędko po pierwszym.

Istnieją związki, w których nie można zaczerpnąć powietrza. Istnieją partnerzy zaborczy, którzy posiadają niewyobrażalną wręcz chęć kontroli osoby, z którą postanowili się związać. Są relacje, które duszą, męczą, które nie wnoszą zupełnie nic poza całkowitym ograniczeniem partnera, a czasami wręcz ubezwłasnowolnieniem. Obrączki działają wówczas jak opaski, zakładane więźniom podczas aresztu domowego. Nie można odejść zbyt daleko. Nie można zbliżyć się nawet do granicy.

Wszystko zaczyna się niewinnie. Imponuje przecież ktoś, kto ma silną osobowość. Okazywanie zazdrości pochlebia i daje płomień, a o wyłączności marzyło się przecież całymi latami. Tylko czy naprawdę nieodstępowanie siebie na krok może dać szczęście? Cóż w tym fajnego, że prowadzamy się do pracy i po pracy, że mamy wyłącznie wspólnych znajomych, że uznajemy jedynie wspólne aktywności, a kupkę robimy trzymając się za rączki?

Dla mnie to bardzo niebezpieczne relacje, w których nie do końca wiadomo kto kogo trzyma pod kluczem. Zaborczy partnerzy-dusiciele, albo kompletnie ujednoliceni, jak bliźnięta jednojajowe, z jednakowymi uczesaniami, w mundurkach identycznego koloru, z tym samym wyrazem twarzy. Dziwne, zunifikowane związki, sprowadzające się do chorobliwego wręcz uzależnienia od towarzystwa drugiej osoby. Kompletna rezygnacja z być może egoistycznego "ja", na rzecz uniwersalnego "my". Za dużo tego. Zbyt intensywnie. A może to ja jestem dziwny? Gdybym jednak miał trafić na podobną relację, chyba wolałbym być sam. Przynajmniej uniknąłbym hiperwentylacji.

 

sobota, 5 września 2015

Co w torebuni?

Kiedyś napisałem tekst, w którym ostro skrytykowałem plecaczki, noszone przez mężczyzn po trzydziestce, którzy nie wybierają się na uczelnię lub w góry. Damn, jak mi się wtedy oberwało! Komentarze się posypały, jak gromy z jasnego nieba, mniej więcej na równi z tymi, które wywołał wpis krytykujący sandały. Widać to newralgiczny temat. Dobrze więc. Nie ruszajmy nadwrażliwców z plecakami. Przyznać jednak trzeba, że człowiek zarabiający nieco poniżej średniej krajowej nie będzie nosił drugiego śniadania w skórzanej teczce. Dlatego ci, których nie stać na zakup garnituru, pożądanego bardzo mocno przez pracodawcę, jednak nie na tyle, by uwzględnić jego zakup podczas kształtowania poziomu pensji, wybierają torebunię. Albo reklamówkę. I to jest fakt proszę Państwa, a nie przyczynek do natrząsania się z biednych ciotek, powyginanych od fatalnego dla kręgosłupa przeciążenia na jedno ramię.

Oczywiście, co się da można poupychać po kieszeniach. Szczęśliwie jednak dla naszego stylu i wyglądu, a niefortunnie dla strony praktycznej, moda bezpowrotnie i brutalnie odebrała nam bojówki, które oprócz tego, że niesamowicie przytłaczały sylwetkę, to jednak miały mnóstwo wszelkiej maści kieszeni i kieszonek, w których można było ukryć portfel, zapalniczkę, maczetę i zestaw kluczy francuskich. I co teraz? Spodnie, w których ledwo można złapać oddech, nie wspominając nawet o tak niedorzecznym pomyśle, jak przybranie pozycji siedzącej, nie pomieszczą nawet jednorazowego biletu komunikacji zbiorowej, nie wspominając już o telefonach komórkowych, które na przestrzeni lat znów zaczęły ewoluować do rozmiarów solidnej cegły, tylko nieco bardziej płaskiej.

Skazani jesteśmy na torebunie. Trzeba mieć miejsce na chusteczki higieniczne, gdyby się człowiek posmarkał ze wzruszenia. Musimy gdzieś schować klucze od domu, auta, pracy, skrytki pocztowej i mieszkania znajomych, którym przyjdzie nam się opiekować w czasie ich nieobecności. Torebunie w swych przepastnych czeluściach skrywać będą ładowaczkę do telefonu, scyzoryk, w razie gdyby chciało nam się pociąć siebie, kogoś, lub coś dookoła. Stare papierzyska, paragony, trochę bilonu, karty kredytowe i lojalnościowe, wizytówki swoje, a częściej cudze, niepiszący długopis, śrubkę, która od czegoś wypadła, rzeczone wcześniej drugie śniadanie i paczkę gum do żucia, żeby zneutralizować skutki kaca. I gdzie to wszystko trzymać jeśli nie w jakiejś sakwie odpowiedniej? No nie da się, za dużo w tym zbyt ważnych przydasiów. 

Co znajdzie się w mojej torebuni? Przenośny, składany parasol, żeby uchronić moje loki w razie niepogody, albo zdzielić przez łeb napastnika, drąc przy tym mordę na najwyższym diapazonie, co i tak jak znam okolicę, w której przyszło mi się poruszać, nie zrobi wrażenia na nikim. Słuchawy, żeby skutecznie odciąć się od świata zewnętrznego i uzupełnić swój wizerunek mającego wszystko w dupie. Tabletka alprazolamu, celem zapobieżenia ofiarom w ludziach, gdyby odcięcie się od świata było jednak nieskuteczne. I jak na damę przystało, maciupki atomizer z perfumami, żeby się okadzić w momencie kiedy potrzebna jest zasłona dymna (im mocniejszy jest zapach tym bardziej dezorientuje wroga). Dodatkowo, ponieważ moja głowa pracuje w sobie tylko znanym trybie, podsuwając mi pomysły w najmniej oczekiwanym momencie, noszę ze sobą notes. Nigdy nie wiadomo kiedy wpadnę na coś wiekopomnego. I żel antybakteryjny- bądźmy szczerzy, podawanie ręki nie jest zbyt higieniczne.

Wiem doskonale, że za chwilę odezwą się głosy stuprocentowych samców, którzy świetnie sobie radzą bez żadnych akcesoriów, służących transportowi rzeczy mniej lub bardziej potrzebnych. Ze mną jest jednak inaczej. Z wieloma innymi też. Dlatego targamy cały dobytek w czym się da, w głębokim poważaniu mając głosy krytyki. Ponoć ludzie są chorobliwie uzależnieni od rzeczy. Cóż, wpiszcie to na moją, przydługą już nieco, listę uzależnień.

Udanej soboty Misie!

czwartek, 3 września 2015

Lecimy!

Utknąwszy gdzieś w rozterkach natury estetycznej pomiędzy "grotą skalną" i "miejskim rytmem" Śnieżki, a "grafitowym zmierzchem" Duluxa, zupełnie zapomniałem napisać, że dzięki ogromnej uprzejmości Artisty, wybieram się do Warszawy! Tak, ja. Tak, uważam, że to fantastyczne. I tak, cieszę się jak dziecko!

Oczywiście nie jest tajemnicą, że wciąż tyle świata mam do zobaczenia. Zaległości przeogromne, a ciągnie mnie do Barcelony, do Londynu, na Prowansję i do Toskanii i w milion różnych miejsc na świecie, które być może zobaczę, a do innych jedynie powzdycham. Mam też jednak wiele do obejrzenia w kraju, bo ani nigdy w Warszawie nie byłem, ani w Krakowie, a polskie morze widziałem ostatnio w 2001 roku, czyli było to dawno i nieprawda. 

Destynacji jest od groma, a czasu coraz mniej. I do Paryża chcę wrócić tak mocno... Jak najprędzej, a najlepiej zostać tam już na amen, nawet jeśli miałbym mieszkać w kartonie po lodówce, jako jeden z kloszardów koczujących pod Luwrem.

Zatem lecimy. Na weekend chociaż, na moment. Nawet nie wiem co Artista mi zaprezentuje, a wymagań zbyt wysokich nie mam. Wiem tylko tyle, że na Złote Kutasy nie ma co tracić czasu. A szkoda... Kutasy fajne. No ale ok, jeśli zdołam sobie zrobić selfie pod Pałacem Kultury i Nauki, będę wniebowzięty.

Swoją drogą- szczęście mam do przyjaźni z ludźmi o wielkim sercu. Gdyby nie Thomas, Alexis, Brat i Artista, pewnie nie by nie było ze mną zbyt fajnie.

A w oczekiwaniu na weekend obserwujemy fatalną perukę Taylor i ślinimy się do młodego Eastwooda (młodszy ode mnie, a takie ma kurze łapki wokół oczu... jednak lepiej się zakonserwowałem). 

Aha- wygrał "grafitowy zmierzch". Stracham się ino tylko, czy w kuchni nie będzie teraz jak w piwnicznej izbie.




poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Gotując w buduarze.

Jako, że wiecznie żywa jest we mnie trauma ostatniego remontu klatki schodowej mojego mieszkania (trzy kondygnacje, z wykuwaniem ponad dwumetrowego okna i ocieplaniem włącznie- piekielne dwa tygodnie 2013 roku, które tak naprawdę trwały bite trzy miesiące), do spraw modernizacyjnych mojego majątku nieruchomego podchodzę jak swego czasu Anna Patrycy do podpasek- z pewną taką nieśmiałością. Wolę zjechać gołą dupą po poręczy najeżonej żyletkami i wylądować w wódce. Niestety nie jest mi dany dar obeznania ze sztuką budowlaną, a fachowców unikam jak seksu. Dlatego też od pewnego czasu jedyną rzeczą, jaką robię w domu, to nocuję. I spożywam posiłki, bo na restauranty mnie nie stać. Dom z czerwonej cegły trzyma się zatem na słowo honoru, a ja udaję, że nic nie widzę.

Pewnie stan ten trwałby jeszcze w nieskończoność, gdyby nie... mysz. Taka żywa, mała, z ogonem. W mojej kuchni! Mam nieszczęście graniczyć ścianą z pustostanem i ona sobie postanowiła urządzić eksplorację sąsiedniej rubieży, przyprawiając mnie pewnego kwietniowego wieczora o palpitacje serca. Skubana! W moim domu! Blah... Biedne małe zwierzątko przyspieszyło decyzję- kuchnia idzie do remontu.

Minęły cztery miesiące i osiem rozmaitych dramatów. Oops, I did it again. W moim domu znów fachowcy, kuchnia zdemolowana niczym po przejściu Katriny. Pamiętające wczesne lata sześćdziesiąte meble już porąbane i posłużą komuś za opał. Plany nowych mebli wykonane, zamówienie złożone, oczywiście nie bez problemów, bo jak się okazało, np. w salonie Black Red White to i owszem, można nabyć drogą kupna meble na wymiar, ale poskładają je tak, jak im wygodnie, dopasowując to, co mają na podorędziu, mając w głębokim poważaniu wszystkie wytyczne, jakie się im przedstawia. Nie polecam. Inna firma zaproponowała mi meble żywcem wyjęte z lat osiemdziesiątych. Nope. Podziękował. W jeszcze innym miejscu zaproponowano mi kuchnię za dwadzieścia tysięcy. Hmm, gdybym zarabiał kwoty pięciocyfrowe, pewnie nie mrugnąłbym okiem. Niestety nie zarabiam. Koniec końców jednak udało się znaleźć kogoś, dla kogo kuchnia na wymiar jest zgodna z tym, o co klient prosi i meble aktualnie się robią. Może do moich urodzin się zrobią. W przeciwnym razie czekają mnie śniadania na kocyku, w otoczeniu wywleczonych sprzętów, poupychanych latami w przepastnych szafach i szufladach.

A na razie? Kuchni brak. Lodówka stoi koło łazienki, kuchnia gazowa zupełnie centralnie okupuje korytarz, więc trzeba chodzić bokiem. Wszędzie folia, gruz i kurz. Zmywanie w łazience to koszmar, chociaż jeszcze większym wyzwaniem jest przygotowanie posiłków. Jakichkolwiek. W sobotę podjąłem się heroicznej próby przyrządzenia kurczaka w prodiżu (proszę wygooglować co to za ustrojstwo, jeśli ktoś nie zna), w moim własnym buduarze, w wyniku czego waliło niemożebnie przez bite czterdzieści osiem godzin. A tu wszystko jeszcze w polu, bo sufit obniżony, ściany ocieplone, pomalować trzeba, panele położyć, płytki przykleić (seriously, dostać białe proste sześćdziesiątki graniczy z cudem).

No i z miejsca jest zadyma, bo przecież sąsiedztwo znieść nie może, że coś się dzieje. Za płotem poruszenie, tylko krzaczki szeleszczą. Jebnięty wojskowy z dołu już syczy, że mu budowlaniec wyjazd blokuje, a kiedy droga już wolna i zachęca się jebniętego do wyjazdu, to oznajmia, że jak będzie chciał, to wyjedzie. Zza ściany alerty, bo od wiercenia ściany pękają. Chuj z tym, że grube na trzy cegły, a zwykła wiertarka to jednak nie młot pneumatyczny. Zacznijcie tylko coś robić- z miejsca znajdą się palanci, którym to nie po nosie i specjaliści trzymający rączki wysoko pod bokami, przybierający minę z cyklu "Panie, kto to tak spierdolił".

Nie lubię jak mi się ktoś po domu plącze. Nie nawykłem do niewygód. Wkurzony więc chodzę, chociaż zęby trzeba zacisnąć na czas jakiś jeszcze. Więcej zasypiać w woniach kurczaka nie chcę. Przejdę na kanapki. I wszystko to przez biedną myszkę, która z głodu wcinała pod szafką kodeks partyjny. Niech cię diabli, przeklęta, postkomunistyczna bestio!


sobota, 29 sierpnia 2015

Przybyło 3. Ubyło 5.

To, że w ciągu miesiąca wiele może się zdarzyć, nie robi na mnie większego wrażenia. Ale w to, że w cztery tygodnie ja się mogę zmienić, to raczej bym nie uwierzył. A jednak. Tyle właśnie upłynęło od momentu, kiedy napisałem luźny szkic notatki, brzmiący (po poprawkach) mniej więcej tak:

"W pewnym wieku ciało najlepiej wygląda w pozycji horyzontalnej. Na dupie leżąc, żeby się nie rozlewała. Oczywiście można rozpocząć walkę z czasem, przesiadując na siłowni. Ok, bardziej działając na niej, niż przesiadując. Wszystko zależy jednak od tego, czy się komuś chce.

Mnie się odechciało. Leję z góry na dół na to jak wyglądam. Z racji wzrostu, nigdy nie będę miał masy mięśniowej, jaka mi się podoba, zresztą nie bardzo chyba do tego aspiruję, pomijając zwykłe lenistwo. Poza tym łykając mianserynę, dorobiłem się bardzo praktycznej, naturalnej podpórki pod laptopa. Brzuszek sprawdza się w tej roli idealnie, dzięki czemu mogę całkiem wygodnie pracować. Me likey!

I serdecznie mi się nie chce zmieniać. Ani dla siebie, a już z całą pewnością nie dla kogoś. Akceptuję siebie i swój wygląd. Jest mi dobrze. Kij w oko temu, kto ma z tym problem". 

Ekhm. Minęło trzydzieści jeden dni, a brzuszka nie ma. Jak w komunikacie służb meteorologicznych o stanie wód- przybyło i ubyło. Trzy kilogramy in plus, pięć in minus. Fuck. Anoreksyja prawie. Alexis ma zupełną rację- chudy pedał nie jest fajny.

I już jakoś wcale mi nie obojętne jak wyglądam. Gdzie to poszło? Kto mi odda? I, do diaska, dlaczego akurat na mnie trafiło? Podobała mi się wersja bardziej zaokrąglona, może jeszcze nie korpulentna, ale przynajmniej wypełniona w nieco większym stopniu.

No dobra. Mniej nerwów, inne podejście do czynnika stresogennego, więcej jedzenia. Wszystko jest takie proste. Dlaczego jednak na myśl o tym w głowie pojawia mi się wielkie S.O.S.? I dlaczego już mi wcale nie jest tak słodko i obojętnie?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Tęcza off.

Tęcza na Placu Zbawiciela zniknęła. I smutno się zrobiło. Nawet całkiem bardzo smutno.

Zazwyczaj nie wypowiadam się o tym, co dzieje się poza moim własnym podwórkiem w Denver. I pewnie tak powinno zostać, bo mało co wiem i na mało czym się znam. Tęczy nie widziałem (pierwsza wizyta w Warszawie ciągle przede mną...), całego zamieszania wokół niej jakoś specjalnie nie śledziłem. Cieszyłem się jednak, że jest. I zostać powinna, nawet jeśli z założenia miała tam być tylko przez pewien czas. Jest jednak oczywiste, że przeszkadzała od samego początku, a Polacy uwielbiają kiedy ich coś dzieli, a nie łączy, więc trzeba było jak najprędzej się tego pozbyć, w trosce o dobro społeczeństwa, nieskalanego myślą o tolerancji wobec odmienności.

Ze mnie jest  prosty facet. Nie potrzebuję tony brokatu, stroju wróżki i boa z piór, żeby podkreślić swoją orientację seksualną. Nie znaczy to jednak, że jest ona dla mnie powodem do wstydu. Jestem homoseksualistą, nie ukrywam tego, chociaż nie czuję też potrzeby obnoszenia się z tym. Jednak w kraju, w którym po drodze do pracy, w mieście tak małym, jak Denver, mijam przynajmniej dwa razy dziennie trzy olbrzymie krzyże i dwa papieskie pomniki, oraz dziedziniec kościoła, z którego zionie zapachem niemytych ciał i starymi onucami, zupełnie niezależnie od tego, że nie jestem wcale religijny, nie mam nic przeciwko temu, że gdzieś stoi symbol równości. Symbol, z którym jednak się utożsamiam, chociaż nigdy nie uczestniczyłem ani w paradzie, ani w demonstracjach. Symbol z założenia dobry, jakkolwiek nawiedzeni księża usiłowaliby dorabiać do tego teorię dewiacji, sprzedawaną w każdą niedzielę na równi z receptami na życie rodzinne, seksualne i agitacją wyborczą.

Miło było zerkać na selfie pod tęczą, pokazywane na Instagramie. Miło było pomyśleć, że może i ja jeszcze zdążę tęczę zobaczyć. Nie wyszło- tęczę zdemontowano, a cała Polska odetchnęła z ulgą. Koniec homopropagandy, a narodowcy będą musieli znaleźć sobie inny cel. Czekam na to kto pierwszy wpadnie na pomysł, aby postawić tam monument upamiętniający "zamach" smoleński, czemu przyklaśnie cały naród.

Całe zamieszanie nie było nawet warte rozgłosu i afery, jak się wokół tego stworzyła. Stanęła sobie tęcza. Ani nie była obrazoburcza, ani szpecąca, ani też jakoś specjalnie rzucająca na kolana. Miasta na całym świecie decydują się na podobne atrakcje, które stają się potem stałym punktem turystycznym. Ale u nas tak się nie da. Tutaj trzeba opluć, podpalić i zrównać z ziemią. Wszyscy musimy być jednakowi, każdy rodzaj odmienności jest zagrożeniem, które trzeba wyeliminować. Postawmy zatem gigantyczny krzyż, jeszcze większego Chrystusa, a do tego ze cztery pomniki papieża. Chyba nawet Watykan mniej się obnosi z wiarą niż Polska. Szczęśliwie po tęczy zostajemy jeszcze my- ludzie, którym tęcza kojarzyła się dobrze. Tylko smutno tak jakoś. Inaczej. I pusto.

Zamiast tęczy zostało niebieskie niebo. A w głowie rozbrzmiewa słodka Ella.

Blue skies
Smiling at me
Nothing but blue skies
Do I see



środa, 26 sierpnia 2015

Dam Ci znaczek- ściągaj majty.

Moja obecność na jednym z serwisów randkowych, odkąd zyskała charakter wyłącznie naukowo-rozrywkowy, stanowi dla mnie nieustanny ciąg reminiscencji z cyklu "jaki to człowiek młody był i głupi". Oczywiście, że raz na jakiś czas odezwie się tam do mnie jakiś popapraniec, tani lowelas, albo ktoś z nadzieją na "reaktywację" (o czym już było). Jednakowoż nową rzecz odkryłem- znaczki, które można tam sobie stawiać jako działania zaczepne na tyłach wroga, w zasadzie rzadko już bywają preludium do nawiązania znajomości, a o wiele częściej stanowią wstęp do seksu. Ok, po namyśle nie tyle wstęp, co raczej "wstąp".

 Przykład- gość przykleja znaczek z serduchami takimi, że aż oczy bolą. Jeśli wierzyć twórcom strony mówią one "Mógłbym się w Tobie zakochać". Zatem uroczo, nieco z grubej rury, ale do odważnych świat należy, więc nie krytykujemy. Rewanż- znaczek zwrotny. Można grzecznie podziękować, ostentacyjnie dać do zrozumienia, że ma się nie zbliżać, albo po prostu przykleić inną głupotę. No to przyklejamy od niechcenia, a dziesięć sekund później przychodzi wiadomość- "Szukam na seks".

Czar prysł. Nie będzie z tych serduszek romansu, nie będzie spacerów przy księżycu, trzymania się za rączki i migdalenia się na ławce w parku, ku zgorszeniu wracających z kościoła moherów.

Ale ok, niechże i tak będzie. W końcu nie wszyscy są na etapie, w którym dociera do człowieka, że jednak seks nie oznacza miłości, nie do końca jedno i drugie idzie w parze, chociaż rzeczywiście uprawiać seks, przy tym kochając, jest niesamowicie fantastycznie. Dzisiaj wszystko prowadzi do jednego. Pingwinek, koleś w czapce, głowa misia, gatki i serduszka. Cokolwiek dostaniesz- szykuj się na grzmocenie. Szoruj rowa, strzyż kędziory i prasuj stringi. Nigdy nie wiadomo, co Cię spotka, ale niemal pewne jest, że wylądujesz z nogami w pozycji za dziesięć druga. Albo pomiędzy nimi. Jak kto woli. 

Swoją drogą chyba wolałem dawne czasy, kiedy te znaczki były raczej dla nieśmiałych. Miało to swój urok, można było przekazać komplement, pozostając jednocześnie nieco w ukryciu. Zupełnie jakby ktoś zostawił różę na naszym krześle. Dzisiaj różą dostaje się w pysk i w odpowiedzi należy określić, co się lubi, a najlepiej posłać zdjęcie pindola. Może prościej, może bardziej bezpośrednio. Czy skuteczniej? Tak daleko posuniętych badań prowadzić nie będę.

A znaczki nadal lubię. Czy to nie przyjemne, że przez ułamek sekundy jest się czyjąś mokrą fantazją?

 

sobota, 22 sierpnia 2015

Jebana muszka.

Od dwóch dni Krystle desperacko kursuje między straganami porozstawianymi na rynku rodzinnego Denver, w poszukiwaniu elementów zastawy dla "dwojga" z określonym wzorem muszki. Jebanej muszki, jeśli by ktoś mnie pytał o więcej detali. Rzecz w tym, że obok oczojebnych stempelków, muszą być jeszcze kropeczki przeplatane ową muszką. Deseń, jakkolwiek mocno folklorystyczny, musi się idealnie wpasować we wzór, którego zdjęcie Krystle otrzymała na drogę, dlatego nasza bohaterka biega od stoiska do stoiska, próbując skompletować coś na kształt może nie tyle zastawy stołowej, co bardziej zestawu śniadaniowego.

Niestrudzona, z platynową kurtynką na głowie, w piramidalnym biustonoszu i kroplami potu na czole przewraca więc sterty talerzy i kubków, dostając oczopląsu od kolejnych kobaltowych atrakcji, prezentowanych przez niezliczoną ilość manufaktur i zakładów. Ze wstrętem odrzuca solniczki i pieprzniczki stylizowane na bycze jaja, oraz serwetniki o kształcie waginalnym, a także maselniczki-sutusie. Krystle wie czego szuka i chociaż folklor jest jej daleki, to działa dalej z obłędem w oczach, ukontentowana wielce, ze komuś może sprawić radość. Szuka więc desperacko, wytrwale, ale z sukcesem znajdując a to pedalski imbryczek, a to miseczki na owsiankę lub orzeszki do piwa, a to kieliszki do jajek. Dzielna mała Krystle! You go girl!

Morał z tego taki, że kiedy się kogoś kocha, to nawet nie straszne jest buszowanie na czworakach w stercie ceramicznych skorup i mniej lub bardziej świadome uprowadzania zawartości koszyka zakupowego przestraszonych japonek, które w turystycznym szale trafiły do ceramicznego zagłębia Denver.

Zatem szukając jebanej muszki, Krystle nie zdążyła już nic mądrego skreślić. Pisała tylko na kolanie, odgarniając kurtynkę z oczu i trzepocząc rzęsami z głębokiego poruszenia. W ferworze walki z japonkami zrozumiała jednak, że chociaż serce ma głupie, to jednak dobre. I sama do siebie uśmiechnęła się na moment, dziękując Bogu za to, że nie jest aż taką suką, na jaką wygląda.

 

środa, 19 sierpnia 2015

Refleks szachisty.

Naturalnie, że jestem pamiętliwy. Jest to cecha bardzo utrudniająca życie w branży, gdzie prędzej czy później trafia się na te same osoby, które po latach nieudanych prób, raz jeszcze nieśmiało pukają, mniej lub bardziej pomni tego, że pod danym adresem już kiedyś zawitali. Bezskutecznie lub z efektem odwrotnym od zamierzonego. Czyli najczęściej była porażka. Jednakowoż ilość osobników homoseksualnych płci męskiej, w danym zasięgu terytorialnym nie jest nieograniczona, więc ścieżki krzyżują się ponownie. I gdyby pamięć moja była zawodna, pewnie nawet coś by się wydarzyło. Niestety nie jest. Kojarzę perfekcyjnie. Zwłaszcza jeśli ktoś mi podpadł.

Z reguły daleki jestem od palenia mostów. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy- z mężczyznami nie zawsze da się żyć w zgodzie, a emocje bardzo często biorą górę zwłaszcza tam, gdzie są na siłę wywoływane- żaden z nas nie umawia się przecież ot tak, z nudów. Cel jest oczywisty, prowadzimy nieustanną rekrutację na dożywotnie stanowisko partnera.  Żadnych półśrodków, zamienników. Próbujemy aż do znudzenia i tylko wściekłość i frustracja w nas coraz większe, kiedy kolejny kandydat okazuje się kompletnie nie przystawać do wyśrubowanych wymagań. Z każdej takiej porażki pragniemy się otrząsnąć jak najszybciej i pół biedy, kiedy podobna reakcja jest po obu stronach. Tak bywa jednak rzadko i z reguły ktoś chce, a ktoś inny już niekoniecznie. Trzeba więc postawić sprawę na ostrzu noża, odciąć się kategorycznie, a najlepiej jeszcze zachować się po chamsku i bezpardonowo. To efektywne.

Czas jednak mija. W tym samym bagienku coraz mniej dostępnych kawalerów bez obciążeń. Do czterdziestki i dalej już niepokojąco blisko. Na seks coraz mniej chętnych, propozycje spotkania padają coraz rzadziej i to albo od tych stanowczo za młodych, albo stanowczo zbyt wiekowych. I czas się zreflektować. Pogrzebać w starych kontaktach, odkurzyć znajomości, spojrzeć raz jeszcze nieco bardziej łaskawym okiem na tych, których się odrzuciło.

Co się okazuje? Ktoś się wyrobił. Ktoś poszedł na siłownię, albo może się wylaszczył. Już w sumie nawet nie przeszkadza jeśli gdzieś tam po drodze jego fizys wyraźnie raził. Przecież w sumie aż taki odpychający nie był, a że akurat w tym czasie był ktoś młodszy, lepszy lub bardziej atrakcyjny, to już inna para kaloszy. Było minęło. Teraz nie jest źle. Dałoby się coś wykrzesać. I korci, żeby się odezwać. "Przywrócić kontakt".

Restart? Zaczynamy od nowa, nie pamiętając gorzkich słów, obcesowego zachowania? Nic to, że ktoś się wypiął, nie zadzwonił lub zupełnie zaczął ignorować. Nic, że nawet nie pamięta imienia, za to wspomina doskonale, że trafił w nas na kogoś, kto za mocno chciał się angażować. I wreszcie nic to, że my sami ewoluowaliśmy i na tego typu znajomościach wykształciliśmy w sobie reakcje obronne organizmu, które z jednej strony pozwalają uchronić siebie samego przed popaprańcami, a z drugiej przekreślają umiejętność stworzenia regularnej, stałej relacji, bo tylko człowiek patrzy, z której strony oberwie.

Zatem tak. Spotkałem się z refleksem szachisty. I chociaż wszystko we mnie krzyczało, żeby wrzasnąć "Pierdol się złamasie!", zmełłem to w ustach, dochodząc do wniosku, że zachowując się w ten sposób, niczym nie będę się różnił od tego, kto potraktował mnie wówczas jak śmierdzące gówno. Nie. Nie potrzebuję poprawiać sobie nastroju niszcząc kogoś, celnie go kąsając.

Były przeprosiny, była nieśmiała propozycja, była próba "przywrócenia kontaktu". Cóż, nie jestem sonda marsjańska, żeby się kontakt ze mną urywał. Powtórek z rozrywki też nie uznaję. Jesteśmy dorośli. Czyny mają swoje konsekwencje. 

Wniosek? Skasuj numer. Nawet jeśli oprzytomniejesz, będzie za późno. Pretensje można mieć tylko do siebie.